Andrzej Sapkowski, Nowa Fantastyka 160/1996

Co w latach 1960-1975 robił człowiek, który lubił i chciał czytać
fantastykę? Nie miał wujka emigranta, nie dostawał więc książek w
paczkach. Sam wyjeżdżać w świat nie mógł, bo nie miał szmalu. Brakowało mu
też cioci w księgarni, toteż ukazujące się z rzadka „Sześciany Wenus” czy
inne „Kroki w nieznane” zwykle przechodziły mu koło nosa. Co pozostawało
takiemu facetowi? Co mógł? Otóż w dyrdy biegał do tzw. „empiku” i masami
kupował to, co drukowano za Bugiem, w kraju podówczas zwanym Związkiem
Radzieckim.
Co w latach 1960-1975 robił człowiek, który lubił i chciał czytać
fantastykę? Nie miał wujka emigranta, nie dostawał więc książek w
paczkach. Sam wyjeżdżać w świat nie mógł, bo nie miał szmalu. Brakowało mu
też cioci w księgarni, toteż ukazujące się z rzadka „Sześciany Wenus” czy
inne „Kroki w nieznane” zwykle przechodziły mu koło nosa. Co pozostawało
takiemu facetowi? Co mógł? Otóż w dyrdy biegał do tzw. „empiku” i masami
kupował to, co drukowano za Bugiem, w kraju podówczas zwanym Związkiem
Radzieckim.

Nie muszę chyba dodawać, że tym facetem byłem ja. Wykupywałem w łódzkim
„empiku” książki z serii „Zarubieżnaja fantastika”, szczęśliwy jak
dziecko, bo były dostępne, a na domiar radości circa pięciokrotnie tańsze,
niż „Kroki w nieznane”, naprimier. A czego tam nie było! Wiedzcie, o
giaury, żem w cyrylicy po raz pierwszy przeczytał i polubił takich
klasyków jak Frederic Brown, William Tenn, Robert Sheckley, John Wyndham,
Clifford Simak, John W.Campbell, James Gunn, Robert Bloch, Robert
Silverberg, Arthur C. Clarke, Tom Wolfe, Alan E. Nourse, Fritz Leiber,
Kurt Vonnegut, Frederic Pohl, L. Sprague de Camp, James Blish,
E.F.Russell, Theodore Sturgeon, Cyril M.Kornbluth i Tom Godwin. W cyrylicy
po raz pierwszy przeczytałem utwory takich autorów jak Larry Niven, Piers
Anthony, Michael Crichton, John Sladek, Carol Emshwiller, Alfred Bester,
Poul Anderson, Damon Knight i Ursula Le Guin. W cyrylicy czytałem po raz
pierwszy takie kamienie milowe SF jak „Dzień tryfidów”, „Spotkanie z
Meduzą”, „Miasto”, „Rezerwat goblinów”, czy „Andromeda Strain”.
Takim to sposobem poznawałem sobie klasykę SF – do czasu. Nagle
bowiem wszystko się skończyło. Wsio – trawestując Jesienina – proszło, kak
s biełych jabłoń dym. Seria „Zarubieżnaja fantastika” zniknęła jak sen
jaki złoty, jej miejsce zajęły powieści, zbiorki i antologie rodzimych
autorów. Antologie początkowo okraszano jeszcze jednym lub dwoma
opowiadaniami autorów zza kordonu, potem zabrakło i tego, został tylko
istinno sowietskij borszcz. Ale wciąż jeszcze kupowałem i czytałem – bo w
borszczu pojawiali się Bułyczow, Szukszyn, Bilenkin, interesujący
debiutanci. Ale wkrótce zerwałem z cyrylicą definitywnie. Powodem były
przedmowy i posłowia do książek.

Przedmowy i posłowia były zawsze. Początkowo jednak nie wadziło mi to
zbytnio, a nawet dostarczało licznych powodów do gromkiego śmiechu. Tacy
bowiem znawcy przedmiotu jak Parnow czy Rewicz omawiali w przedmowach
zawarte w danym zbiorku opowiadania, po czym zachwycali się sposobem, w
jaki dany Bradbury, Simak czy Sheckley krytykują gnijący i zmierzający ku
zagładzie kapitalizm. Slogany o ksenofobii, rasiźmie, reakcyjnych siłach i
monopolach powtarzały się w każdej przedmowie. Obowiązkowe były też słowa
takie jak „dekadencja”, „burżuazja”,”wyzysk” czy „soldateska”. Do moich
ulubionych należał często używany zwrot „pentagonizacja nauki”. Nie mniej
ucieszne były enuncjacje o tym, jak to w takiej Ameryce niszczy się
ludzkie osobowości, jak to manipulowany Amerykanin staje się zerem,
bezwolnym trybem w bezdusznej machinie kapitalizmu. Amerykaninowi,
informowały przedmowy, odebrano już całą ludzką godność – ma on już
wyłącznie dolary. Dużo dolarów. Czytając takie figle uszyma duszy mojej
słyszałem pełne współczucia westchnienia adresatów przedmów, radzieckich
czytelników, którym dolarowe jarzmo nie zagrażało, a swej indywidualności,
godności i swobody wyboru mogli do woli zażywać, w pierwszej z brzegu
długiej na wiorstę kolejce po chleb, masło lub polską pastę do zębów. Albo
w długiej na trzy wiorsty kolejce po paszport.

Autorzy przedmów nie żałowali też anglosaskim fantastom słów surowej
krytyki i wytykali im błędy warsztatowe. Taki Simak, dla przykładu,
opisując kosmoport roku 2040 słowem nie wspomina o czerwonej gwieździe nad
wejściem, ba, w obiegu nadal są owe dekadenckie dolary. Nie możet byt’,
stwierdzali surowo Rewicz albo Parnow. Autora, dodawali, zawiodła
wyobraźnia. Szkoda, podsumowywali, bo jako fantasta zapowiadał się
nieźle, ale nie wystarczy fantazjować, trzeba też realnie myśleć i
przewidywać przyszłość. Fantastyka, pouczali, nie może być utopią, musi
uwzględniać niezłomne, sformułowane przez Marksa prawa rozwoju formacji
społeczno-politycznych.

Autorzy przedmów nie byli ludźmi głupimi. Cytowali i powoływali się nie
tylko na Lenina i Marksa, ale i na Platona, Bacona, Szekspira, Goethego,
Wilde’a, Huxleya, Zamiatina, a nawet – Hospodi pomiłuj – Mandelsztama. A
„gnijący kapitalizm”? „Dogorywające USA”? Kazali im, myślałem sobie. Albo
dopisali im w redakcji, by uprawomyślnić.

I nastał oto rok 1979. W antologii ni kroszki Zachodu, za to jest
obszerna przedmowa i jeszcze obszerniejsze posłowie. Napisali: Witalij
Sewastianow i Aleksander Kazancew. Bacona i Huxleya już się nie cytuje, za
to donośnie dźwięczy młot walący w sierp. Lub vice versa.
„Nie będziemy występować przeciw fantastyce filozoficznej, jeśli
osadzona będzie w filozofii marksistowskiej i służyć będzie komunistycznym
ideałom. Innych, opartych na pseudonaukach podejść do fantastyki nie można
pogodzić z zadaniami, jakie stoją przed literaturą radziecką. Pisarz Kraju
Rad musi służyć interesom budowy komunizmu…”

A za chwilę robi się groźnie:

„Nasi przeciwnicy ideologiczni dążą do tego, by nasza literatura,
zwłaszcza literatura fantastyczna, przestała wpajać czytelnikowi wiarę w
świetlaną przyszłość, w zwycięstwo komunistycznych ideałów. I trzeba z
goryczą stwierdzić, że znalazła się u nas niewielka grupa autorów
fantastyki, która…”

Tutaj słychać już nie tylko sierp i młot. Tutaj słychać stuk kół
wagonu, którym „niewielka grupa autorów” podróżuje w kierunku Kołymy i
Magadanu, śladem dopiero co cytowanego Mandelsztama.
I to był ostatni „Almanach fantastiki”, jaki nabyłem i przeczytałem.
Proszczajtie. Do swidanija, Tania.

A co było powodem, że ja, apolityczny konformista, zdecydowałem się o
tym wszystkim napisać? Dowiedziałem się właśnie, że autor tamtej pięknej
przedmowy, Witalij Sewastianow, lotczik kosmonawt, dważdy gieroj
Sowietskowo Sojuza, obecnie kumpel gospodina Żyrynowskiego, żąda, by
natychmiast dostarczyć Serbom dużo rosyjskich rakiet ziemia-powietrze,
trzeba bowiem unicztożit’ rozpanoszone na Bałkanach zgniłozachodnie
samoloty.

Ja drugoj takoj strany nie znaaaaaajuuuuu!

Nie znaju