Andrzej Sapkowski, Nowa Fantastyka 144/1994

Podczas naszej poprzedniej ekskursji w tytułowe góry podziwialiśmy
polot, z jakim krytyk potrafi rozprawić się z autorem klasycznej SF.
Zadanie takie było łatwe i wdzięczne – z autora hard SF relatywnie łatwo
robi się balona. Wystarczy, gdy taki bałaknie o wyrabianych z morszczynu
prądotwórczych generatorach względnie pomyli system BIOS ze strukturą
plikową danych.

Podczas naszej poprzedniej ekskursji w tytułowe góry podziwialiśmy
polot, z jakim krytyk potrafi rozprawić się z autorem klasycznej SF.
Zadanie takie było łatwe i wdzięczne – z autora hard SF relatywnie łatwo
robi się balona. Wystarczy, gdy taki bałaknie o wyrabianych z morszczynu
prądotwórczych generatorach względnie pomyli system BIOS ze strukturą
plikową danych.

Wytknie mu się to i facet jest załatwiony. Pisze
bullshity, wykazuje niewiedzę, a to dyskwalifikuje go jako autora gatunku,
który wszak ma w swej nazwie słowo „science”. W odniesieniu do literatury
fantasy zadanie krytyka-czepiaka wydaje się natomiast karkołomne. Krytyk
ma oto do czynienia z utworem, na którego stronicach kłębi się od smoków,
demonów, upiorów, elfów, kotołaków – ba, nawet pegazów, jak twierdzą
niektórzy znawcy przedmiotu. Rycerze w lśniących zbrojach dokonują tam
nieprawdopodobnych cudów waleczności. Nieprawdopodobni czarodzieje
wyprawiają za pomocą magii niebywałe cuda a nieprawdopodobnie wręcz piękne
księżniczki uwalniane są ze szponów straszliwych potworów za pomocą metod
urągających regułom prawdopodobieństwa. Cały świat, w którym to wszystko
ma miejsce jest nieprawdopodobny – wynika to z kanonu i założenia. A jeśli
kanonu komuś za mało, to wynika to z opisu i załączonej mapy. Wszystkie
znane naszemu światu prawa i reguły – wliczając probabilistykę – zostały w
Never-Never Landzie zawieszone. Nie działają, albo działają w sposób
odmienny. I oto przychodzi krytyk, dręczony pragnieniem wykazania, że coś
tu nie gra. Boki zrywać.

Jak łatwo się domyślić, krytyka byle smok nie nastraszy, byle pegaz nie
zbije z pantałyku. Krytyk swoje wie. Fantasy, czy nie fantasy, powiada,
reguły obowiązują. Miecz dwuręczny to miecz dwuręczny, kolczuga to
kolczuga, kusza to kusza, koń to koń, sum to sum, a mydło to mydło. I
trzeba przyznać, że w wielu przypadkach krytyk ma absolutną rację. Autor
fantasy, który twierdzi, że: a/barbakan to przyrząd służący do kruszenia
murów fortecznych b/gizarma to koszary straży miejskiej c/napięte kusze
wozi się w jukach d/sum ma łuski e/mydło mydli się w morskiej wodzie –
taki autor łamie zasady terminologii, logiki, nie zna się – ergo: jest
wałem, i to bynajmniej nie korbowym.

Nieszczęśnikowi przyłapanemu na waleniu barbakanem w zamczyste
wrzeciądze twierdzy pozostaje więc jeno schować się ze wstydu pod łóżko.
Inni, cóż, mogą zacząć się stawiać. Co z tego, krzykną, że mieczem
dwuręcznym machali tylko piesi knechci, u mnie wywija nimi konnica, bo to
fantasy, a nie bitwa pod Azincourt. Co z tego, że w rzeczywistości bełt z
kuszy radził sobie z każdym pancerzem? U mnie nie poradzi sobie ze
zbroją zaczarowaną lub wykonaną z mithrilu. Moje, fantastyczne wszak sumy
mają łuski, różki, nóżki i oczka niebieskie jak lapis lazuli.

Rzecz jasna, takie tłumaczenie nic autorowi nie pomoże. Krytyk wie
lepiej. Krytyk całe swe życie fechtował się na miecze, strzelał z kusz i
cisowych łuków, skrobał sumy i mydlił się w rożnych cieczach. Autor może
powoływać się na fantastyczną licentię poetikę ad mortem usrandum. Jeśli
krytyk obwołał go wałem, zostanie takowym in saecula saeculorum.
Niektórym krytykom, zwłaszcza tzw. poważnym, którym naszyto gwiazdki na
pagony przy okazji recenzowania hard SF, powyższy sposób nie wystarcza. O
kanonie fantasy nie mają oni bladego pojęcia, co zręcznie maskują poprzez
udawanie, że genru nie znają nie dlatego, że są w nim „ni czytaty ni
pisaty”, lecz dlatego, że nim gardzą, albowiem mizerny on ci jest,
prymitywny i głupi. Takim krytykom nie wystarcza wyłapywanie w tekście
bullshitów dotyczących mieczów, kusz, gizarm, kordegard, barbakanów,
halabard i detali rzędu końskiego. Ich recenzje muszą sięgnąć głębiej. I
sięgają.

Najpopularniejszą metodą jest krytyczna ocena świata, opisanego w
dziele. Świat ocenia się na podstawie jego, excusez le mot, ontologii.
Metoda jest iście znakomita, umożliwia bowiem krytyczną ocenę utworu
fantasy nawet wówczas, jeśli w ogóle się go nie czytało. Pisze się
recenzje, naprzemiennie określając dany Never-Never Land danego autora
jako „niespójny, ontologicznie chwiejny i niedokończony” lub jako
„ciekawy, pełny, komplementarny”. I zawsze trafia się bez pudła.
Potem bierze się na warsztat protagonistę utworu. Bohaterowie fantasy
mają bowiem jedną wspólną cechę – są jak jeden mąż nieprawdopodobni. Po
pierwsze, dokonują fizycznie niemożliwych wyczynów. Po drugie, zachowują
się w absolutnie bezsensowny, nielogiczny, wręcz kretyński sposób. Krytyk,
żwawy niczym sum w natlenionej wodzie, wytknie więc bohaterowi fantasy
jego behawioralny kretynizm i odniesie tenże do autora, mianując i jego
beznadziejnym głupkiem.

Panowie krytycy! Bardzo was proszę, odczepcie się nareszcie od
Conana, Ksina i Geralta! Sróbujcie sił w mainstreamie, tam dopiero jest
siła nieprawdopodobnych, bezsensownych, papierowych, byle jak ulepionych
bohaterów! Udowodnijcie, że Robin Hood w życiu nie zdołałby rozszczepić
utkwionej w środku tarczy strzały, a Zorro, choćby nawet pękł, nie
wyciąłby rapierem swego inicjału na spodniach sierżanta Garcii. Zwróćcie
uwagę, jakim kretynem był Robert Jordan, biorąc się w danych warunkach za
wysadzanie mostu. Zauważcie też, do jakiego stopnia fałszywą
psychologicznie postacią jest rybak Santiago, stary człowiek z morza.
Wszakże zamiast jednego wielkiego marlina mógł on – a nawet powinien –
złowić ekwiwalent wagowy małych makreli, dzięki czemu niechybnie uniknąłby
pakowania się w bezsensowne kłopoty.