Andrzej Sapkowski, Nowa Fantastyka 162,163/1996

Nie tak dawno, na pewnym konwencie, zagadnięto mnie i spytano o opinię
na temat „Fantasy a film”.

Nie tak dawno, na pewnym konwencie, zagadnięto mnie i spytano o opinię
na temat „Fantasy a film”.

Wyliczyłem krótką listę filmów fantasy, które
lubię, uzasadniając swoje prywatne gusta w sposób nader powściągliwy –
wględnie w ogóle ich nie uzasadniając. Moim enuncjacjom przysłuchiwał się
– jak zwykle skromnie ukryty za plecami innych – Maciej Parowski i on to
zaproponował mi, bym temat nieco rozbudował, hojnie oferując nieco miejsca
na łamach „Nowej Fantastyki”. Ot, taka sobie „offer you can’t refuse”.
Przed przystąpieniem do dzieła zrobiłem sobie maleńką powtórkę z
teorii – przeczytałem raz jeszcze „Dziedzictwo wyobraźni” Andrzeja
Kołodyńskiego i encyklopedię „The World of Fantastic Films” Petera
Nichollsa. Nie to, żeby zdanie poważnych krytyków miało jakikolwiek wpływ
na moje prywatne opinie i skalę wartości – nie ma i nie będzie miało. Ale
czasami warto zrobić sobie taką powtórkę – już choćby po to, by nie
naknocić w pisowni nazwisk, co – mea maxima culpa – przydarzyło mi się w
„Pirogu” z nieszczęsnym Winsorem McCay.

Tak więc, oto lista filmów fantasy, które lubię: „Conan barbarzyńca”,
„Excalibur”, „Ladyhawke” i „Willow”. Świadomość, jak mało jestem
oryginalny, mam. Nic na to nie poradzę.

RYTUAŁ MĘSKOŚCI

„Conan barbarzyńca” w encyklopedii Nichollsa ma notę „dwie i pół
gwiazdki” – taki rating oznacza, cytuję: „film, który można obejrzeć, gdy
pada deszcz, a nie ma się właśnie nic lepszego do roboty”. W moim
przypadku było podobnie – zadecydowały warunki meteorologiczne. W kinie, w
którym „Conana” grano, schroniłem się przed okrutnym upałem, jaki tego
lata panował w Duesseldorfie. I oto proszę, paradoks – z genrem, który w
przyszłości przyszło mi uprawiać, zetknąłem się po raz pierwszy nie przy
lekturze, ale w kinie. Pierwsza percepcja sword and sorcery, czy, jak kto
woli, heroic fantasy, była w moim przypadku wizualna. Film jednak
odebrałem dobrze – spodobał mi się na tyle, że przy najbliższej wizycie w
księgarni, miast tradycyjnie szukać Zelaznego, Ellisona, Delany’ego czy Le
Guin sięgnąłem po „Conana”, a raczej po jednego z niezliczonych „Conanów”,
stojących na wydzielonej półce. Pokonawszy zdumienie, wywołane mnogością
autorów (Howard, Carter, Offut, Sprague de Camp, Perry, Jordan i cały
legion innych), przekartkowałem kilka paperbacków. Taką stosowałem
podówczas zasadę – nie wydawałem mocnej waluty wymienialnej na kota w
worku. Zasada okazała się w danym przypadku zdrową – cisnąłem rzeczonego
„Conana” z niesmakiem. Oglądać, pomyślałem, podczas upałów, w
klimatyzowanym kinie, to może ujdzie. Ale czytać się tego nie da. Ocenę
rozciągnąłem – dość niesprawiedliwie – na cały gatunek S & S i do czasu
poznania „Amberu” i „Trylogii o Ziemiomorzu” omijałem fantasy szerokim
łukiem – tak w księgarniach jak i w kinach. W kinach omijam to zresztą do
dziś.

Ale film Miliusa nadal bardzo cenię i uważam za jeden z najlepszych
filmów fantasy. W zasadzie, mówię sobie, co w tym dziwnego, że film jest
udany? Reżyserował Milius, onże pisał scenariusz, i to do spółki z niebyle
kim, a z Oliverem Stone. L. Sprague de Camp był „technical adviserem”, a
pieniądze – nieliche – dał na wszystko Dino de Laurentiis. Dzięki
pieniądzom Dina film umyka – w znacznej mierze – przed żałosną tandetą i
przeraźliwą, siermiężną lichotą, tym przekleństwem innych
fantasy-produkcji, głównie włoskich, w których dekoracje na mile śmierdzą
gipsem, tekturą i papier mache, a aktorzy ustrojeni są w cynfolię, skaj,
pluszowe obicia z kanap i dywaniki z przed kominków, mające grać role
„niedźwiedzich skór”. Dzięki dolarom de Laurentiisa mamy w filmie Jamesa
Earla Jonesa, mamy w zgrabnie zagranej roli króla Osrica (taką rolę –
klejnocik w anglosaskim żargonie filmowym nazywa się „kameą”) samego Maxa
von Sydow. I mamy Basila Poledourisa i jego porywającą, znakomicie
dopasowaną do akcji muzykę…

John Milius – pisze o tym Nicholls w swej encyklopedii – do miłośników
sword and sorcery nie należy. Tym dziwniejsze, jak znakomicie facet chwyta
klimat, w jaki wspaniały sposób lawiruje seriami obrazów przez mielizny
prozy Howarda. W znakomicie dobranej scenerii, wśród wspaniałych,
fantastycznych krajobrazów, Milius prowadzi mało wówczas przecież znanego,
mocno jeszcze „drewnianego” Schwarzeneggera, ku jego zemście. Nicholls ma
na koncepcyjną receptę reżysera gotowe wytłumaczenie – Milius, twierdzi,
zawsze był zafascynowany męskimi „rites of passage”, „rytuałami
przejścia”, zawsze intrygował go ów „próg męskości”, ów egzamin, po
którego zdaniu mężczyzna ma prawo uważać się za mężczyznę. Conan
Cimeryjczyk zdaje taki egzamin z mieczem w garści – wszak jest to sword
and sorcery. I to jakie! Filmowe sceny walk – tej w górskim zamczysku
czarownika i tej finałowej, wśród menhirów i dolmenów, są niezrównane.
Okrutne i brutalne, ale fascynująco prawdziwe. Milius, choć Kurosawą to on
nie jest, wykonał m materii miecza dobrą, iście japońską robotę. A trzeba
wiedzieć, że de Laurentiis, nie chcąc rezygnować z „rodzinnej” klienteli,
wyrżnął z pierwotnej wersji filmu 20 minut prawdziwie mocnych scen
rąbaniny…

Cudownie radzi sobie z mieczem Sandahl Bergman, urzekająco piękna
kobieta o ciele i ruchach geparda. Aż dech zapiera. I nic dziwnego,
zawodowa tancerka. Ale znowu ogromny plus i zasługa reżysera – w roli
Valerii, kanonicznej wszak dla gatunku fantasy postaci złodziejki i
wojowniczki, Sandahl Bergman sprawdza się ekstraordynaryjnie. Chwała
Miliusowi, że wybrał ją, nie jakąś inną aktorkę. Inna zgubiłaby film. Gdy
ogląda się Sandahl w innym (nędznym) filmie fantasy, w „Czerwonej Soni”, w
pojedynku na miecze ze „sławną” Brigitte Nielsen, to rozpacz ogarnia!
Sandahl jest niczym pantera, a Gitte jak niemrawa kuchta, operuje mieczem
jakby była to warząchew albo rura od odkurzacza. Nie dziwię się Stallone,
że rzucił w cholerę to wielkie, sterydowe i niezgrabne babsko.

METAL I LIŚĆ

John Boorman w „Excaliburze” bierze na warsztat Thomasa Malory i jego
„La Morte Darthur” – tę chyba najbardziej chwytną literacko i najbardziej
znaną przeróbkę mitu arturiańskiego. Gdybym był krytykiem i musiał
kierować się obiektywizmem, film musiałbym ocenić nisko – rozmach i epika,
sygnalizowane początkiem, rychło przycichają i zatracają się. Okrojenie i
spłaszczenie wątków i postaci owocuje małą siłą przekonywania,
sztucznością zachowań bohaterów i słabiuteńkim dramatyzmem akcji. Brak
znanych, charyzmatycznych aktorów (budżet?) również daje się filmowi we
znaki. Jeśli zaś rolę gwiazdy miał pełnić Nicol Williamson – Merlin – to
nie wyszło, całkiem nie wyszło. Ale ja nie jestem krytykiem i mogę być
subiektywny. Ja lubię „Excalibura”. Lubię za to, za co powinno się lubić
film – za obraz. Boorman, tak jak Milius, wyczuwa ducha fantasy i głęboki,
archetypiczny sens celtyckiej legendy i jej przesłanie – i pokazuje to
obrazem. Głęboko symbolicznym i pięknym. Magicznym.

„Excalibur” to film o zieleni i stali. O tym, co odchodzi i o tym, co
nadchodzi. W pierwszych scenach zieleni nie ma – jest ciemność i chaos,
ogień i krew. Brytania pozbawiona jest króla – kraj cierpi. Żelazo zbroi i
oręża mordujących się nawzajem rycerzy Utera Pendragona i Gorloisa z
Kornwalii nie rozjaśnia mroku, lecz jeszcze bardziej go pogłębia. Metal to
gwałt, zadawany naturze – w akcie tak namiętnym i brutalnym, jak ten, w
którym Uter, w pełnej zbroi, posiada nagą Igernę w czerwonej od ognia
komnacie zamku Tintagel.

W mrokach Chaosu błyska promień oślepiającej jasności. To Excalibur, to
nadzieja. To Artur, który jednoczy kraj przy pomocy przyodzianych w jasne
zbroje rycerzy Okrągłego Stołu. Najszlachetniejszy z tych rycerzy,
prawdziwy chevalier sans peur et sans reproche, to Lancelot z Jeziora – i
jego zbroja jest najjaśniejsza, błyszczy jak lustro. Lancelot jest
świetlany, nieskazitelny. A dookoła Camelotu zieleń – bogata, soczysta,
głęboka zieleń…

Nieskazitelny Lancelot i Ginewra, nadzy, łączą się miłośnie wśród
pierwotnej, dzikiej, zielonej puszczy. Excalibur, którym zdradzony przez
żonę i wasala-przyjaciela Artur zamierza się na uśpionych, zmęczonych
miłością kochanków, błyska groźną, morderczą jasnością Chaosu. Metal znowu
ma stać się tym, czym był za czasów Utera Pendragona – symbolem zbrodni i
gwałtu. A czymś takim Excalibur być wszak nie może! Pęka legendarna, tak
istotna dla mitologii celtyckiej więź, jedność króla i kraju. Zapada
złowrogi mrok. Artur popada w chorobę i apatię – a wraz z nim choruje i
cierpi kraj. Soczysta, bogata zieleń zamienia się w spustoszone,
spopielałe, zasnute dymami uroczysko, w istną Ziemię Jałową, którą
przemierzają rycerze w poszukiwaniu Graala. Rycerze, których zbroje tracą
nieskazitelny, lustrzany blask – pokrywa je błoto, rdza i brud.
Rozpraszającego mrok Graala odnajduje wreszcie Percival, ale by móc go
dotknąć, musi – symbolicznie – pozbyć się skalanej zbroi w oczyszczającym
geście, musi stanąć nagi przed Cudownym Kielichem.

Po Ziemi Jałowej szaleje Mordred, owoc grzesznego związku,
pretendent, przyszły król, symbol Nowego. Ale to Nowe jest dla konającego
kraju nadzieją fałszywą – tak, jak zdradziecko fałszywa jest piękna,
lśniąca, złota zbroja Mordreda i jego uśmiechnięta maska. Artur dotyka
Graala i budzi się z apatii – zagrożony Chaosem kraj wzywa swego króla.
Rycerze Okrągłego Stołu jeszcze raz – ostatni raz – przywdziewają
połyskliwe zbroje, blask wypolerowanej stali rozjaśnia mroki. Schorowana
Natura ożywa na moment, w niezapomnianej scenie przejazdu wśród
kwitnących, sypiących śnieżnobiałym kwieciem jabłoni. Ale my wiemy, że
jabłonie nie kwitną, lecz przekwitają. Bo rycerze spieszą na pola Camlann,
na Ostatnią Bitwę. Zbroje znowu utracą połysk – zmatowi je krew, przelana
w walce ojca z synem. Nad wrzosowiskami Camlann zachodzi krwawe słońce.
Excalibur, promień nadziei, teraz zbroczony i matowy, znika w
oczyszczającej wodzie Jeziora. Coś się kończy. Artur odpływa w mgłę, w
dal, ku wyspie Avalon…

Lubię „Excalibura”. Bo lubię dobrą fantasy.

JESTEM CIERPIENIEM…

Choć w swej encyklopedii Nichols wieszczył w roku 1983 nieodwołalny
koniec filmowej fantasy, znalazł się reżyser, który ponownie sięgnął po
fantastyczny sztafaż. Był nim John Donner. Donner nie szukał materiału
wśród lawiny fantasy literackiej, nie podpierał się nazwiskiem żadnego
literackiego koryfeusza. Oryginalny scenariusz Edwarda Khmary jest
prościutki i nieskomplikowany. Dwoje kochanków, rozdzielonych złowrogą
klątwą, walczy ze złym losem. Jeśli jest to fantasy, to ta najmniej
kanoniczna i najmniej typowa – ani tolkienowska, ani howardowska. Nie ma
Never Never Landu, jest średniowieczna Europa, może Piemont, może
Prowansja, mówi się o krucjatach, o papiestwie. Ale to fantasy – bo jest
magia. Zła, czarna magia. Biskup z Aquila, opętany występną żądzą do
pięknej Isabeau, nie mogąc znieść jej wzgardy i miłości do szlachetnego
rycerza de Navarre, wzywa na pomoc Szatana i Ciemne Moce, rzuca na
kochanków mściwą klątwę – i od tej chwili od wschodu do zachodu słońca
Navarre będzie człowiekiem, nocą przemienia się w czarnego wilka. Zaś
jego ukochana Isabeau w blasku dnia jest sokołem, ludzką postać odzyskuje
nocą. Kochankowie są cały czas razem – ale są rozdzieleni. Navarre,
przemierzając kraj za dnia na swym pięknym, karym ogierze, trzyma na
rękawicy sokoła – Panią Sokolicę, Ladyhawke. A gdy słońce zachodzi,
Isabeau głaszcze sierść leżącego u jej stóp wilka…

Lubię „Ladyhawke”. Bo to piękna fantasy. Bo to pieśń o triumfującej,
zawsze zwycięskiej miłości, o nadziei – a więc o tym, bez czego dobra
fantasy istnieć nie może. To film o cierpieniu. To film oczu i spojrzeń.
Bo w króciutkich, sekundowych – i przepięknie sfilmowanych – momentach na
granicy dnia i nocy, gdy słońce styka się z horyzontem, gdy cały świat
rozbłyska światłem lub mrocznieje, Isabeau i Navarre są sobą i patrzą na
siebie. W tych sekundach z ich oczu krzyczą miłość i cierpienie. I
nadzwyczajną znajomością rzeczy wykazał się Donner, angażując do filmu
właściwe oczy. Fascynujące, urzekające oczy cudownej, delikatnej jak
płatek kwiatu Michelle Pfeiffer, najpiękniejsze oczy Hollywoodu. I
hipnotyzujące, wymowne, niepokojące, szare oczy Rutgera Hauera. Oczy
Michelle i Rutgera zrobiły ten film. Te oczy pragnę zobaczyć, niekiedy,
nocą, i wówczas po raz setny oglądam „Ladyhawke”.

I jestem cierpieniem.

OPTYMISTYCZNIE

„Willow” Rona Howarda i George’a Lucasa to typowa fantasy tolkienowska.
Sympatyczna i optymistyczna, mocno osadzona w kanonach i wymogach gatunku,
wypełniona po brzegi fantastycznym sztafażem. Łatwiutka i
nieskomplikowana, ale perfekcyjnie skonstruowana. To opowieść radosna i
pełna poetyki, właściwej fantasy. Mamy oto dziecię przeznaczenia,
promyczek nadziei w świecie pełnym Zła, i mamy ucieleśniającą owo Zło
okrutną królową, która chce wspomniane dziecię unicestwić, nasyłając na
nie makabryczne pso-potwory i straszliwych jeźdźców o złowrogiej aparycji.
I oto sympatyczny „niziołek” Willow, czyli Wierzbinek (diabli wiedzą,
czemu nie przełożono jego imienia) rusza na wyprawę, na tak przecież
typowy dla kanonu fantasy „quest”, by uchronić Dobro przed Złem… Co mu
się, rzecz jasna, w finale udaje.

Miano za złe Howardowi i Lucasowi pomysł obsadzenia w rolach
„niziołków” autentycznych karłów, u niektórych wywoływało to zażenowanie i
raziło smak. Mnie to absolutnie nie przeszkadza, a podbudowywuje
„fantastyczną autentyczność” przedstawionego w filmie Never Never Landu,
bardziej niż efekty specjalne, których w „Willow” ( Lucasowska Industrial
Light and Magic!) jest prawdziwe zatrzęsienie. A Warwick Davis w roli
Wierzbinka, karzełka o wielkim sercu i krótkich nóżkach jest absolutnie
wspaniały – i pozwala uwierzyć w tolkienowskie przesłanie opowieści: w
walce przeciw Złu, gdy zawiedzie siła, żelazo i przemoc, zatriumfują –
choćby zamaskowane niepozorną postacią – wytrwałość, wiara, honor… i
właśnie owo wielkie serce.

Lubię „Willow”. Za optymizm. Za radość. Za magię i urodę świata. Za,
jak to pisze Kołodyński, „dostojny rytm i piękno starej, epickiej sagi”.
Ale gdy już skończę oglądać… Myślę o tym, co ja zrobiłbym z tą
opowieścią. Co uczyniłbym ze złą królową, jak skomplikowałbym życie Valowi
Kilmerowi i Joannie Whalley…

Cóż, niewątpliwie za mało we mnie optymizmu.

PRZYSZŁOŚĆ

Widowiskowość fantasy zawsze pociągała reżyserów, a rosnąca popularność
i rynkowe sukcesy książek z tego genru podniecały producentów. Był jednak
czas, gdy okazało się, że filmy fantasy robią klapę jak jeden mąż, że
żadna wielkobudżetowa superprodukcja nie jest w stanie zrobić zakładanej
kasy, a niekiedy wręcz nie zwraca nakładów. Praktycznie żaden z filmów
fantasy – wliczając wymienione powyżej – nie spełnił finansowych nadziei
producentów. I stało się tak, że strach przed klęską finansową załatwił
ten gatunek filmowy. Z jednej strony spowodował bowiem zatracenie
oryginalności i świeżości – każdy producent rwał się – z mizernym zresztą
skutkiem – do kopiowania schematów, które „kiedyś, komuś” w miarę dobrze
się sprzedały („Conan the Destroyer” i „Czerwona Sonia” Fleischera). Z
drugiej strony, wywołał tendencję do filmowania „oszczędnego” – rezultatem
była śmieszna, żałosna i przerażająca zarazem tandeta (powstrzymam się od
przykładów, ale imię ich jest legion). Z trzeciej – odstręczył filmowców
od odnoszących sukcesy na rynku czytelniczym pierwowzorów literackich,
które okazały się nieprzekładalne na język filmu („Władca pierścieni”
Bakshiego czy oparty na Andre Norton „Beastmaster” Dona Coscarelli). Z
czwartej wreszcie, wywołał u filmowców – całkiem słusznie – utratę wiary
w to, że nawalone na kupę efekty specjalne będą w stanie przesłonić
miałkość scenariusza („Ciemny kryształ” Hensona, „Legenda” Ridleya
Scotta). Tak tedy w latach 1981-1986, okrągło licząc, fantasy (ta
kanoniczna, pomijam „pograniczną”) wdarła się na ekrany kin i natychmiast
z nich znikła. Nie znaczy to, że czegoś po sobie nie pozostawiła – oprócz
wyżej opisanych i (bardzo subiektywnie) ocenionych, godzi się wspomnieć o
„Zabójcy smoków” Matthew Robbinsa („trzy i pół gwiazdki” u Nichollsa), o
„Krullu” Petera Yatesa czy o „Niekończącej się historii” Wolfganga
Petersena.

Jaka będzie więc filmowa przyszłość gatunku? Stawiam to pytanie
perwersyjnie, albowiem nie mam pojęcia, jaka ona będzie. Wygląda jednak,
że film fantasy będzie jeszcze musiał jakiś czas zaczekać na swego
„Bladerunnera”. Chciałbym, żeby taki film powstał. A czego jeszcze
chciałbym? Chciałbym „Trylogii” Tolkiena, zrobionej przez Spielberga i
Lucasa, z Warwickiem Davisem w roli Sama Gamgee. Chciałbym „Mgieł
Avalonu”, sfilmowanych przez Ridleya Scotta. Chciałbym „Fafhrda i
Szarego Kocura” według Fritza Leibera, w którym zagrają Schwarzenegger,
Michael Biehn, Kim Basinger i Sandahl Bergman, a reżyserem będzie Milius.
I chciałbym „Małej syrenki” Andersena (zrobionej tak, jak „Hook”) z
Michelle Pfeiffer (lub Julią Roberts!) w roli tytułowej.

A pomarzyć wolno? Co?

Każdemu wolno. No, to powiem wam, co jeszcze mi się marzy: Kevin
Costner jako wiedźmin Geralt. W tym samym kostiumie, co w „Robin Hoodzie”.

Nie pomijając tego zabójczego szaliczka…