Andrzej Sapkowski, Nowa Fantastyka 5(128)/1993

Gdzie należy szukać początków gatunku – lub subgatunku –
literackiego, którym przyjdzie nam się oto zająć? Zdania specjalistów są
podzielone.

Gdzie należy szukać początków gatunku – lub subgatunku –
literackiego, którym przyjdzie nam się oto zająć? Zdania specjalistów są
podzielone.

Jedni odsyłają do Walpole’a, Anny Radcliffe i Mary Shelley,
inni wolą wskazywać na Lorda Dunsany, Merrita i Clarka Ashtona Smitha.
Jeszcze inni – a zdanie tych ostatnich podziela niżej podpisany –
poszukują źródeł Białego Nilu w tak zwanych pulp-magazines. W jednym z
takich zeszytów niejaki Winsor McCay zaczął około roku 1905 drukować
komiks o przygodach bohatera, noszącego trywialne imię Nemo. Komiks,
wydawany w tygodniowych odstępach, ukazywał się przez czas długi, a
obrazki McCaya wyróżniała spośród innych komiksów jedna, dość
charakterystyczna cecha – perypetie wzmiankowanego Nemo nie rozgrywały się
na Dzikim Zachodzie, nie w opanowanym przez gangsterów Chicago lat
prohibicji, nie w głębi Czarnej Afryki i nie na innej planecie. Rozgrywały
się w dziwnej krainie, nazwanej przez McCaya Slumberlandem – krainie
bogatej w zamki na skale, piękne księżniczki, walecznych rycerzy,
czarodziejów i straszne potwory. Slumberland McCaya stał się pierwszą
prawdziwie populistyczną Krainą Nigdy-Nigdy, Never-Never Landem. Krainą
Marzeń. Komiks McCaya nie mógł być zakwalifikowany jako „przygodowy”
(adventure), nie był fantastyką naukową (science fiction). Był – fantazją.
Po angielsku – fantasy.

Nieco później, w roku 1930, Robert E. Howard, mając lat dwadzieścia
jeden, wymyśla postać osiłka Conana z Cimmerii dla potrzeb pulp-magazynu
„Weird Tales”. Pierwszą z historyjek o Conanie Ameryka ogląda w roku 1932.
W roku 1936 Howard odbiera sobie życie, zostawiając schedę w postaci
kilku krótkich opowiadań i noweletek dziejących się w podobnym nieco do
naszej Ziemi, ale przecież najzupełniej fikcyjnym i fantastycznym
Never-Never Landzie. Bohaterski Conan robi tam to, czego jego twórca nie
potrafił. Howard zostawia po sobie wyłącznie jedną większą rzecz o
Conanie, a mianowicie „The Hour of the Dragon”. Rzecz tę już po jego
śmierci publikuje się ponownie pod tytułem „Conan the Conqueror”. Howard
leży sobie w mogile ciemnej, a światek amerykańskich fanów zaczyna się
trząść od kolejnych „Conan the …”, produkowanych przez spryciarzy
czujących biznes. Spryciarze czują dobrze i czują już: Howard stworzył
nowy, poczytny, dobrze sprzedawalny genre – sword and sorcery, określany
też niekiedy jako heroic fantasy.

Fantasy – wielki wybuch!

Krótko po śmierci Howarda, w roku 1937, mało znany pan Tolkien,
mający lat czterdzieści pięć, publikuje w Anglii książeczkę dla dzieci
zatytułowaną „Hobbit, czyli tam i z powrotem”. Tolkienowa koncepcja
Never-Never Landu, zwanego Śródziemiem, urodziła się w latach dwudziestych
naszego stulecia. I dopiero w roku 1954 wydawnictwo Allen i Unwin wydaje
„Władcę Pierścieni”. Tworzenie dzieła, trylogii, która ma wstrząsnąć
światem, zajęło autorowi dwanaście lat. Wyprzedził go C. S. Lewis ze swoją
„Narnią”, wydaną w roku 1950, ale mimo tego to nie Lewis, ale Tolkien
rzucił świat na kolana. Jako, że jednak nikt nie jest prorokiem we własnym
kraju, owo rzucenie na kolana dokonuje się na dobrą sprawę dopiero w
latach 1965/1966 po wydaniu w Stanach wersji paperbackowej.(1) Z faktem
paperbackowego wydania trylogii zbiega się reedycja (i reredakcja) całej
serii „Conanów”, popełniona przez L. Sprague de Campa. Zauważmy – dwóch
autorów i dwa dzieła. Dzieła tak różne, jak różni są ich autorzy.
Młodziutki neurotyk i dojrzały, stateczny profesor. Conan z Cimmerii i
Frodo Baggins z Hobbitonu. Dwie jakże różne krainy Nigdy-Nigdy. I wspólny
sukces. Rozpoczęty kult i szał.

Gdy rozpoczął się kult i szał, spojrzano wstecz. Oczywiście
dostrzeżono „Narnię” Lewisa i triumfalnie dopisano trzecie nazwisko do
listy. Ale dostrzeżono też starodawny „Las za światem” Williama Morrisa,
„Alicję w Krainie Czarów” Lewisa Carolla, nawet „Czarodziejka z Oz” Franka
L. Bauma z roku 1900. Dostrzeżono też „The Once and Future King” T.H.
White’a z roku 1958. Owszem, to także była fantasy – znacząca wszak po
angielsku tyle co „fantazja”. Wszelakoż, jak zauważyli trzeźwi osądzacze,
owe pretolkienowskie kawałki nie miały aż tak populistycznego charakteru,
co „Władca Pierścieni” czy „Conan”. A poza tym, dodali trzeźwi osądzacze,
jeśli aż tak nagniemy kryteria, to gdzie miejsce dla Piotrusia Pana i
Kubusia Puchatka? To przecież także fantazja, fantasy. Ukuto więc naprędce
termin adult fantasy – ani chybi po to, by zagrodzić Kubusiowi drogę na
listę fantastycznych bestsellerów.

Fantasy – ekspansja

Gatunek rozwija się lawinowo, kładzie kolejne kamienie milowe, szybko
zapełnia się portretami autorów Aleja Zasłużonych, Hall of Fame. W roku
1961 powstają sagi „Elric” i „Hawkmoon” Michaela Moorcocka. W 1963 pojawia
się pierwszy „Świat Czarownic” Andre Norton. Wznawia się w paperbacku
„Fafhrda i Szarego Kocura” Fritza Leibera. Wreszcie, w 1968, z wielkim
hukiem – „Wizard of Earthsea” Ursuli Le Guin, a jednocześnie „The Last
Unicorn” Petera S. Beagle – dwie rzeczy o absolutnie kultowym charakterze.
Nastają lata siedemdziesiąte – pojawiają się i biją rekordy
sprzedawalności książki Stephena Kinga. Więcej tam, co prawda, horroru niż
fantasy, ale to praktycznie pierwszy przypadek, by pisarz z „getta”
wykosił mainstreamowców z wszystkich możliwych list bestsellerów. Krótko
po tym pojawia się „Thomas Covenant the Unbeliever” Stephena R.
Donaldsona, „Amber” Zelaznego, „Xanth” Piersa Anthony, „Deryni” Katherine
Kurtz, „Birthgrave” Tanith Lee, „Mists of Avalon” Marion Zimmer Bradley,
„Belgariada” Davida Eddingsa. I następne. Następne. Następne. Koniunktura
nie słabnie.

Jak powiedziano, szał, kult, sprzedaże bijące rekordy. Ogromna
popularność i ogromny biznes. I jak zwykle – zmarszczone nosy krytyków.
Popularne, poczytne, lubiane, dobrze sprzedawalne – a zatem guzik warte.
Fantasy jakaś! Wywodząca się, na domiar złego, w prostej linii z
pulp-magazines i „Weird Tales”, wydawanych na nędznym papierze
prymitywnych czytadełek dla kretynów. Nikt nie słuchał Tolkiena, gdy
stary, uśmiechnięty hobbit tłumaczył spokojnie, że swego Śródziemia nie
tworzył jako azylu dla dezerterów z pracowitej armii realnej
rzeczywistości, a wręcz przeciwnie, chciał otworzyć bramy więzienia,
pełnego nieszczęsnych skazańców codzienności. Fantazjowanie – mówił stary
J.R.R. – jest naturalną tendencją w rozwoju psychicznym człowieka.
Fantazjowanie ani nie obraża rozsądku, ani nie szkodzi mu i nie przytępia
dążenia do poznania. Przeciwnie, im bardziej żywy i przenikliwy rozsądek,
tym piękniejsze fantazje zdolen on tworzyć.(2) Prawda, chciałoby się rzec.
I odwrotnie, chciałoby się dodać. Bo gdy zaczął się biznes, za twórcze
fantazjowanie wzięły się różne, bardzo różne rozsądki. I talenty. Ale o
tym potem. Pierwej warto by popatrzeć i zastanowić się, czymże to owe
słynne fantasy jest.

Definicje w karecie z dyni

Fantasy – odpowie na to każdy prawdziwy fan – jaka jest, każdy widzi.
A wywodzi się owa fantasy z baśni. Już Lem pisał – rzeknie każdy prawdziwy
fan – że fantasy to baśń pozbawiona optymizmu deterministycznego losu, to
opowieść, w której determinizm losu podniszczony zostaje przez stochastykę
trafów.

Ha! Brzmi to tak mądrze, że aż zęby bolą, a to przecież nie koniec
jeszcze. Studiując klasyka dalej, dowiemy się, że fantasy zasadniczo różni
się od baśni, bo fantasy jest grą o sumie niezerowej, a zarazem zupełnie
się od baśni nie różni, bo jest jednako antywerystyczna pod względem
zdarzeniowych ziszczeń. Zęby bolą nie do wytrzymania, ale cóż, „Fantastyka
i futurologia” nie była pomyślana dla takich jak ja prostaczków, którym
trzeba wyłożyć kawę na ławę i jeszcze poprzeć wszystko trywialnym
przykładem, o tak:

Bajka i fantasy są tożsame, bo antywerystyczne. I w bajce, i w
fantasy, Kopciuszek, weźmy, jedzie na bal dynią zaprzężoną w myszy, a
trudno o coś bardziej antywerystycznego. Determinizm zdarzeń, ów
„homeostat” bajki wymaga, by wydający bal królewicz doznał na widok
Kopciuszka ataku nagłej miłości graniczącej z obsesją, a „zerowa suma gry”
żąda, by się pobrali i żyli długo i szczęśliwie, ukarawszy wprzód złą
macochę i przyrodnie siostry. W fantasy natomiast m o ż e zadziałać
„stochastyka trafów” – królewicz, dajmy na to, umiejętnie symulując
uczucie zwabi dzieweczkę na ciemny krużganek i zdefloruje, po czym każe
hajdukom wyrzucić za wierzeje. Żądny zemsty Kopciuszek skryje się w
Szarych Górach, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. Tam zorganizuje
partyzantkę, by obalić i zdetronizować lubieżnika. Wkrótce, dzięki starej
przepowiedni wyjdzie na jaw, że to Kopciuszkowi przysługują prawa do
korony, a wstrętny książę jest bękartem i uzurpatorem, a do tego jeszcze
marionetką w ręku złego czarnoksiężnika.

Wróćmy jednak do owego „antyweryzmu”, stanowiącego cechę
charakterystyczną lub – jak chcą inni, a zwłaszcza przeciwnicy gatunku –
stygmat fantasy. I wróćmy do opowieści o Kopciuszku. Niech opowieść nasza
rozpocznie się w sposób już lekko podniszczony przez stochastykę trafów –
dajmy na to, na balu. Cóż tu mamy? Ano, mamy zamek, krużganki, królewicza
i szlachtę, panie w atłasach i koronkach, lokajów w liberiach i kandelabry
– wszystko werystyczne aż do rzygu. Jeśli dodatkowo przeczytamy fragment
dialogu, w którym goście królewicza komentują wyniki obrad Soboru w
Konstancji, weryzm będzie już zupełny. Ale mamy z nagła wróżkę, karetę z
dyni i ciągnące ją polne myszy. Oj, niedobrze. Antyweryzm! pozostaje tylko
mieć nadzieję, że może akcja toczy się na inne j planecie, tam, gdzie
myszy ciągają karety na co dzień. Może naszą dobrą wróżką okaże się
kosmonautka z NASA lub też przebrany Mr. Spock. Względnie, że akcja toczy
się na Ziemi, po straszliwym kataklizmie, który cofnął ludzkość do
feudalizmu i krużganków, ale wzbogacił świat o myszy-mutanty. Bo taki
zwrot akcji byłby przecież naukowy, poważny i – ha, ha – werystyczny. Ale
magia? Wróżki? Nie. Wykluczone. Niepoważna bzdura. Wyrzucić, cytuję za
Lemem, do kosza.

Ha, kochani, bijcie mnie, ale ja nie widzę zbytniej różnicy pomiędzy
antyweryzmem magicznej dyni a antyweryzmem odległych galaktyk lub
Wielkiego Bangu. A dyskusja o tym, że magicznych dyń nie było i nie
będzie, zaś Wielki Bang mógł niegdyś mieć miejsce lub może kiedyś
nastąpić, jest dla mnie dyskusją czczą i śmieszną, prowadzoną z pozycji
owych komiteckich działaczy od kultury, żądających niegdyś od Teofila
Ociepki, by przestał malować krasnoludki, a zaczął malować zdobycze
komunizmu, bo komunizm jest, a krasnoludków nie ma. I powiedzmy sobie raz,
a do końca – pod względem antyweryzmu fantasy jest ani gorsza ani lepsza
od tzw. science fiction. A nasza opowieść o Kopciuszku, by była
werystyczna, musiałaby w ostatnich akapitach okazać się snem sekretarki z
biura projektów w Bielsku-Białej, opitej wermutem w noc sylwestrową.

Między historią a baśnią

Wracamy jednak do fantasy i jej – jakoby – baśniowych korzeni. Fakty
są, niestety inne. Niezmiernie mało jest klasycznych utworów tego gatunku,
które motyw bajeczny eksploatują, dogrzebują się do symboliki,
postmodernistycznie interpretują przesłanie; które wzbogacają narrację
bajki tłem i bawią się wykoślawieniem cytowanego wyżej determinizmu
trafów, próbują ułożyć logiczne równanie matematyczne z owej cytowanej
wyżej gry o sumie niezerowej. Czegoś takiego nie ma lub jest bardzo mało.
Anglosasi, którzy w fantasy dominują i którzy stworzyli gatunek, mają do
dyspozycji o wiele lepszy materiał: mitologię celtycką. Legenda
arturiańska, podania irlandzkie, bretońskie czy walijski Mabinogion nadają
się na tworzywo do fantasy stokroć lepiej niż infantylna i prymitywnie
skonstruowana bajka.

Mit arturiański jest wśród Anglosasów wiecznie żywy, jest mocno
wrośnięty w kulturę swym archetypem. I dlatego archetypem, prawzorem
WSZYSTKICH utworów fantasy jest legenda o królu Arturze i rycerzach
Okrągłego Stołu.(3) Kto chce, niechaj zamknie oczy i na oślep wyciągnie
rękę ku półce z książkami, niechaj wytaszczy z niej na chybił-trafił jedną
powieść fantasy. I niechaj sprawdzi. Książka opisuje dwa królestwa
(krainy, imperia) – jedno jest Krainą Dobra, drugie wręcz przeciwnie. Jest
Dobry Król, z tronu i dziedzictwa wyzuty i próbujący je odzyskać, przeciw
czemu są Siły Zła i Chaosu. Dobrego Króla wspiera Dobra Magia i Dobry
Czarodziej, jak również zgromadzona wokół sprawiedliwego władcy Drużyna
Dzielnych Chwatów. Do totalnego zwycięstwa nad Siłami Ciemności niezbędny
jest jednakowoż Cudowny Artefakt, przedmiot magiczny o niebywałej mocy.
Przedmiot ten we władzy Dobra i Ładu posiada właściwości integrujące i
pokojowe, w ręku Zła jest siłą destrukcyjną. Magiczny artefakt trzeba więc
odnaleźć i zawładnąć nim, zanim wpadnie w łapy Odwiecznego Wroga…

Skąd my to znamy? Znamy to z sir Thomasa Malory, z „Le Morte
Darthur”. Dla nas, co prawda, to jest jedynie cudza kulturowo legenda,
jedna z wielu legend, obca nam jak bajki Eskimosów czy podania
czerwonoskórych ze Związku Sześciu Plemion. Natomiast w kulturze
anglosaskiej mit arturiański siedzi mocno a twardo, jest z tą kulturą
absolutnie zintegrowany. I jest – trzeba to stwierdzić – trochę mało
baśniowy. Jest quasi-historyczny. Do dziś poważnie dyskutuje się w Anglii,
czy aby Camelot znajdował się na miejscu dzisiejszego Winchesteru, chyba
podejmuje się nawet stosowne wykopki. Do dziś Tintagel czy Glastonbury są
miejscami zjazdów różnych maniaków, postdruidów i psychomediewistów.

Byłoby zapewne zbyt wielkim uproszczeniem równoległe czytanie „Władcy
Pierścieni” i „Le Morte Darthur”, byłoby uproszczeniem odkrywcze wołanie,
że Artur to Aragorn, Anduril to Excalibur, że Pierścień to Graal, Frodo to
Galahad, Merlin to Gandalf, a Sauron to kombinacja Morgan Le Fay i dzikich
Saksonów, pokonanych pod Mount Badon (na polach Pelennoru). Ale nie sposób
nie zauważyć podobieństw w głębszej warstwie obu tych utworów i faktu, że
cały gatunek fantasy eksploatuje mit atruriański w jednym, podstawowym
kanonie, w leitmotivie walki Sił Dobra i Postępu, reprezentowanych przez
Artura, Merlina, Excalibur i Okrągły Stół, a Siłami Ciemności i
Destrukcji, uosobianymi przez Morganę, Mordreda i stojące za nimi moce.
Legenda o Arturze stała się nie tylko archetypem, prawzorem fantasy – była
też polem do popisu dla utworów, którzy woleli twórczo eksploatować sam
mit miast opierać na nim „własne” pomysły. Przede wszystkim wymienić tu
należy T.H. White’a i jego „The Once and Future King”, sztandarowe dzieło
fantasy „kamelockiej”. Następnym wydarzeniem było opublikowanie „The Mists
of Avalon”, pięknego i nagrodzonego dzieła Marion Zimmer Bradley. Spośród
innych autorów tego subgatunku wymienić można – znacznie ciszej, iż dwa
poprzednie nazwiska – Gillian Bradshaw, Petera Hanratty i Stephena R.
Lawheada. Ostatnio doszlusowała Diana L. Paxton z interesującym, choć
wybitnie wtórnym wobec „Mgieł Avalonu” dziełem, zatytułowanym „The White
Raven”.

Gandalf na prezydenta!

Mamy tedy pierwszy korzeń, root fantasy – jest nim archetyp legendy
arturiańskiej. Ale fantasy nie jest drzewem o jednym korzeniu. Nie zdobyła
popularności tylko dlatego, że grała na dźwięcznych strunach legendy,
splecionej z kulturą. Zdobyła popularność, bo była gatunkiem określonego
CZASU.

A dokładniej – czasów. Sposobu, w jaki autorzy fantasy odreagowywali
na czasy, w których przyszło im żyć. Przypomnijmy – eksplozja fantasy na
przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy literatura ta
została zaakceptowana i podniesiona do rangi symbolu na równi z
Beatlesami, dziećmi-kwiatami, Woodstock, była reakcją na strzały w Dallas
i na Wietnam, na technicyzację, zatrucie środowiska, na rozkwit religii
welfare state, lansowanej przez filisterską część społeczeństwa, na kult
leniwej konsumpcji przed ekranem telewizora, z którego sączy się
„Bonanza”, „Dynastia” czy inny pean na cześć American Way of Life. W tym
to czasie rodzi się inny kult – kult buntu. Na murach stacji metra
pojawiają się optymistyczne napisy „FRODO LIVES” i „GANDALF FOR
PRESIDENT!”. Notka prasowa o bezmyślnym niszczeniu środowiska zostaje
zatytułowana „Another Bit of Mordor!”

Oczywiście w tym samym czasie następuje eksplozja drapieżnej,
buntowniczej lub ostrzegawczej SF, ale daleko jej do popularności fantasy.
Bo czytelnik zaczyna rozumieć i czuć tlące się w nim pragnienie ucieczki
od ohydnej i przerażającej codzienności, od otaczającej go bezduszności i
znieczulicy, od alienacji. Chce uciec od „postępu”, bo to wszak nie jest
postęp, ale „Road to Hell”, jak zaśpiewa wiele lat później Chris Rea.
Zejść z tej drogi choćby na kilka chwil, zagłębić się w lekturze, uciec do
Krainy Nigdy-Nigdy, by razem z bohaterami uda się w Szare Góry, gdzie
złota, jak wiadomo nie ma. By u boku wiernych druhów stoczyć bój z Siłami
Ciemności, bo owe Siły Ciemności, ów Mordor, który na kartach powieści
zagraża fantastycznemu światu, symbolizuje i uosabia te siły, które w
świecie realnym zagrażają indywidualności – i marzeniom.

Promieniujący z takich pragnień eskapizm jest wszak eskapizmem
melancholijnym. Wszakże tego, co się dookoła nas wyrabia, marzeniami ani
powstrzymać, ani zmienić się nie da. I tu wracamy ponownie do Legendy
Okrągłego Stołu. Bo archetyp arturiański przenosi żywcem do fantasy
szczególną, poetycką melancholię, właściwą temu gatunkowi. Bo legenda o
Arturze jest przecież legendą smutną i melancholijną, jest – jak zapewne
powiedziałby Lem – legendą o „sumie niezerowej”. Pamiętamy: Arturowi
śmierć zadana ręką Mordreda uniemożliwia stworzenie Królestwa Dobra,
Światła i Pokoju. Graal, zamiast zintegrować, rozprasza i antagonizuje
Rycerzy Okrągłego Stołu, dzieli ich na godnych i niegodnych dotknięcia
Świętego Kielicha. A dla tego, który jest najgodniejszy, dla Galahada,
zetknięcie z Graalem oznacza pożegnanie tego świata. Lancelot wariuje,
Merlin daje się ogłupić i uwięzić Nimue. Coś się kończy, kończy się epoka.
Starszy Lud Dużej i Małej Brytanii, elfy i inne rasy muszą odpłynąć na
Zachód, do Avalonu lub Tir-Nan-Ogu, bo w naszym świecie nie ma już dla
nich miejsca.

W samej rzeczy, niezbyt czujemy tu „homeostat bajki”.

A walka Dobra ze Złem? W legendzie Zło nie tryumfuje bezpośrednio i w
sposób oczywisty – Morded ginie, Morgan Le Fay przegrywa. Ale śmierć
Artura musi – wiemy to przecież – spowodować załamanie się wspaniałych
planów króla. Brak następcy musi spowodować chaos, walkę o władzę,
anarchię, mrok.

Ale równocześnie Merlin jest wieczny i wróci kiedyś – jako Gandalf? A
zatem – GANDALF FOR PRESIDENT. Wróci również z Avalonu Artur, który jest
wszakże The Once and Future King. A wróci wtedy, gdy z naszym światem
będzie już naprawdę źle, oczyści nasz świat z resztek Mordoru i wówczas
zapanują pokój, zgoda i szczęśliwość wieczna, viribus unitis przy boskich
(czarodziejskich ?) auxiliach.

Wezwany – ścigany

I właśnie tę liryczną melancholię, smutek mijającego czasu i
przemijającej ery, złagodzony optymizmem i nadzieją, wykorzystał pięknie
Tolkien we „Władcy Pierścieni”. Niżej podpisanemu łezka kręciła się w oku,
gdy Szary Statek zabierał Froda z Szarej Przystani i smarkało się, ech,
smarkało, gdy Sam Gamgee komunikował Różyczce Cotton, że właśnie był
wrócił. Tak, tak. Z Szarej Przystani. Na Zachód. Do Avalonu. Tak, tak.
Mistrz Tolkien pojechał po arturiańskim archetypie jak doński Kozak po
stepie, ale cóż – był Pierwszy i Wielki. Kto później ruszał po tym samym,
archetypicznym śladzie, dostawał etykietkę naśladowcy. A jak nie miał
dostać? Przecież archetyp był ten sam. I nadal jest ten sam.

Na plus Mistrza Tolkiena powiedzieć trzeba, że wykorzystał rzeczony
archetyp tak znakomicie, włożył tyle intensywnego trudu w przetworzenie
archetypu w opowieść przyswajalną współcześnie, że… stworzył własny
archetyp, archetyp Tolkiena. Powtórzmy eksperyment, sięgnijmy znowu po
książkę fantasy z naszej półki, zobaczmy, o czym to.

Oto w mniej lub bardziej sielskiej okolicy żyje sobie bohater i ma
się nieźle. Nagle pojawia się tajemnicza postać, zwykle czarodziej, i
tenże czarodziej komunikuje protagoniście, że ten nie zwlekając musi
wyruszyć na wielką wyprawę, bo od niego, protagonisty, zależy los świata.
Bo oto Zło zamierza dokonać agresji na Dobro, a jedynym, co można temu Złu
skutecznie przeciwstawić, to Magiczne Coś Tam. Magiczne Coś Tam jest
ukryte Gdzieś Tam, cholera wie, pewnie w Szarych Górach, gdzie złota, jak
wiadomo, nie ma.

Wezwany robi wielkie oczy, gdyż w najśmielszych marzeniach nie
sądził, że od niego będzie zależał los świata. Wątpi nieco w słowa
czarodzieja, ale znienacka dopadają go obowiązkowo Czarni Wysłannicy Zła i
musi przed nimi umykać. Umyka do Dobrego Miejsca, tam ma chwilę spokoju i
tam też dowiaduje się o Legendzie i Przeznaczeniu. Ha, trudno, nie ma
wyjścia. Protagonista musi odbyć wielką Wyprawę – Quest, zgodnie z mapą,
którą autor przezornie zamieścił na początku książki. Mapa posiada
rozsiane bogato Góry, Puszcze, Bagna i Pustynie o Strasznych Nazwach. To
nic, że Główna Kwatera Wroga, do której trzeba dotrzeć, znajduje się na
północnym lub wschodnim skraju mapy. Możemy być pewni, że bohater będzie
podróżował zygzakiem, bo musi odwiedzić wszystkie Straszne Miejsca.
Chodzenie prostą drogą jest w fantasy zabronione. Bohater nie może
podróżować sam, więc montuje mu się Drużynę – zespół malowniczych i
charyzmatycznych osobników. Zaczyna się Quest, zygzakiem, rzecz jasna, a
mrożące krew w żyłach przygody w Strasznych Miejscach przeplatane są
sielskim odpoczynkiem w Miejscach Przyjaznych. Wreszcie dochodzi do final
show-down w Siedzibie Zła. Tutaj jednego z członków Drużyny trafi szlag,
ale reszta zwycięży. Zło zostanie pokonane, przynajmniej do czasu, gdy
autor nie zechce pisać dalszego ciągu – bo wtedy Zło się „odrodzi” i
trzeba będzie zaczynać da capo al fine.

Powyższy, celowo uproszczony i prześmiewczy glajszacht miał za
zadanie przenieść nas do następnego tematu – do faktu, że cała potężna
fala fantasy posttolkienowskiej jest gatunkiem mało odkrywczym,
sztampowym, tandetnym, mizernym i niewartym, by o nim mówić poważnie. Taka
bowiem jest opinia krytyków, a z czymże się liczyć, jeśli nie z opinią
krytyków. Na opinie powyższą, poza obśmianą dopiero co wtórnością fabuł
wobec Mistrza Tolkiena i archetypu arturiańakiego w ogóle, składają się
jeszcze dwa elementy – chorobliwa skłonność autorów fantasy do montowania
wielotomowych sag i… okładki książek.

Frontem do zagorzałego

Zacznijmy od okładek. Okładka książki to jej wizytówka. Nie oszukujmy
się, krytycy nie są w stanie czytać wszystkiego, co się ukazuje – i nie
czytają. Czytanie nie jest warunkiem sine qua non pisania recenzji.
Wystarczy obejrzeć okładkę. Jeśli na niej, dla przykładu, mamy tytuł
wymalowany ociekającymi posoką literami, a poniżej widzimy wyszczerzoną
gębę z wytrzeszczem oczu – wiadomo z miejsca, że to splatter-horror,
innymi słowy – pardon my french – przerażające gówno. Jeśli zaś na okładce
jest półgoła panienka w objęciach herosa o bicepsach błyszczących od Oil
of Ulay czy innej Jojoby, i jeśli ten heros ma w dłoni jatagan, a z góry
spogląda na to wszystko smok o wyglądzie wygłodniałego aksolotla, to mamy
do czynienia z nędzną fantasy, z „pulpą” i mizerią, i taką trzeba napisać
o tym recenzję. I trafi się, trafi, w samo centro, tak, że pozazdrościłby
Kevin Costner z Lasu Sherwood. Dlaczego? Bo nie w sposób nie trafić! Bo
centro jest wielkie jak Okrągły Stół króla Artura, przy którym zasiadało
równocześnie stu pięćdziesięciu rycerzy nie licząc królowej Ginewry i jej
fraucymeru.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego, zapyta ktoś, wydawca fantasy sam,
własną ręką, przylepia własnemu produktowi ów „jarłyczok”, ową etykietkę
tandety? Odpowiedź jest prosta. Wydawca celuje w tak zwanego ZAGORZAŁEGO.
A tak zwany ZAGORZAŁY chce na okładce Borisa Vallejo, chce gołych
półdupków i biustów, które grożą wypryśnięciem spod pancernych staników.
ZAGORZAŁY nie szuka w fantasy sensu, który to sens winien głośno krzyczeć,
że w ażurowej zbroi nie rusza do walki nikt, bo w takiej zbroi nie tylko
walczyć niebezpiecznie, w takiej zbroi nie sposób nawet przedzierać się
przez pokrzywy, gęsto porastające jary Mrocznych Puszcz i Szare Góry,
gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. A z gołą – excusez le mot – dupą można
robić tylko jedno, to, co nie jest ani „heroic” ani „fantasy”. W
większości przypadków.

Fantasy jako gatunek sprawia wrażenie, jak gdyby przestraszył się
krytyków tak bardzo, że w swym rozwoju zaczął uprawiać swoista mimikrę –
porzucił jak gdyby wszelkie pretensje i całkowicie zaniechał walki o
miejsce na świeczniku, czyli na liście dzieł nominowanych do Hugo, Nebuli
czy chociażby International Fantasy Award. Fantasy nie potrzebuje uznania
– wystarczą jej tabuny ZAGORZAŁYCH, kupujących w ciemno wszystko, co się
ukazuje. Fantasy ma swą pewną i niezawodną grupę konsumencką i dba
wyłącznie o gusta tejże. Najlepszym przykładem o takie dbanie o gusta są
słynne cykle, seriale fantasy, potworne kobyły o zatrważającej liczbie
odcinków.

Rekord w tym względzie należy chyba do niejakiego Alana Burta Akersa,
którego cykl „Scorpio” osiągnął ponad czterdzieści tomów. Niezły jest też
stary nudziarz Piers Anthony ze swym „Xanth” – nałupał równo trzynaście
książek w serii, a przy okazji kropnął jeszcze siedem sztuk odcinków cyklu
„Apprentice Adept”, cztery „Taroty” i mnóstwo innych książek i cykli. John
Norman, o którym jeszcze pomówimy, ma na sumieniu coś jakby jedenaście
tomów cyklu „Gor”. Skromnych autorów ograniczających się do pięcio-,
cztero- lub trzytomowych sag, nie da się zliczyć, ale imię ich jest
legion. Niestety. Dlaczego niestety, zapyta ktoś. Ano. dlatego, że poza
nielicznymi wyjątkami wszystkie wzmiankowane kobyły zaczynają być ciężkie,
powtarzające się i nudne już na etapie drugiej, trzeciej, góra czwartej
książki. Opinię tę powtarzają ZAGORZALI, którzy masowo przecież wykupują
ciągnące się jak smród za pospolitym ruszeniem cykle, bo uparli się, że
muszą wiedzieć, jak się to skończy. Krytycy i jurorzy prestiżowych nagród,
jak powiedziano, lekceważą owe sagi, bo nie są w stanie ich śledzić. Ja
sam, a mam się za pilnego kontrolera fantastycznych nowości, rezygnuję
niekiedy z zakupu ukazującego się właśnie szóstego tomu sagi, bo jakoś
umknęło mojej uwadze poprzednich pięć. Znacznie, znacznie częściej
rezygnuję z nabycia tomu pierwszego, jeśli z okładki szczerzy do mnie zęby
ostrzeżenie: „First Book of the Magic Shit Cycle”. Cóż, zdarza mi się, i
to nierzadko, kupić „Book Three” i być szczęśliwym, że nie kupiłem
poprzednich dwóch, i wiedzieć z całą pewnością, że nie kupię trzech
następnych. Niestety, nobody’s perfect – czekam właśnie, przebierając
nogami, na dziesiąty „Amber” Zelaznego. I wiem, że się rozczaruję. To
trochę tak, jak z ładnym dziewczęciem – doświadczenie uczy, że wszystkie
one takie same, ale co z tego, nie strzymasz, człowieku, oj, nie
strzymasz.

Żądza pieniądza

Interesujące jest, że większość z tłukących owe straszne sagi autorów
to pisarze zdolni, sprawni i ciekawi. Cóż sprawia, że dobrzy pisarze rypią
tom po tomie, ciągną cykle niby gumę do żucia, miast wykorzystywać pomysły
do czegoś zupełnie nowego, popracować nad czymś odkrywczym, oryginalnym,
pięknym, nad czymś, co utarłoby nosa krytykom i wrogom fantasy, etatowym
przedrzeźniaczom i prześmiewcom tego gatunku? Wydaje mi się, że znam
odpowiedź. Autorzy zakochują się w swoich bohaterach i trudno im się z
nimi rozstać. Nawet gdy czują, że wyeksploatowali protagonistów do suchej
nitki, walą kolejne tomy o ich dzieciach (Zelazny, Piers Anthony, a czuję,
że i Eddings nie wytrzyma).

Autorzy zakochują się w swoich „światach” i ich mapach. Jeśli na
takiej mapie są Szare Góry, a pięciu tomów nie wystarczyło protagonistom
na stwierdzenie, że złota tam nie ma, pisze się tom szósty. A w następnym,
siódmym, zobaczymy sąsiedni arkusz mapy i dowiemy się, co jest na północ
od Szarych Gór – a jest to niewątpliwie – pardon my french – płaskowyż
Szarego Gówna.

I wreszcie – autorzy to lenie i nie chce im się myśleć. Autorzy to
ograniczone matoły i choćby pękli, nie wykrzeszą z siebie niczego
oryginalnego, zmuszeni są klepać ograny schemat. A nade wszystko autorzy
to wyrachowane bestie i idzie im o forsę, jaka leci od tomu. Piers Anthony
ciągnie „Xanth”, cykl, przy którego czytaniu boli z nudów otrzewna i
hemoroidy, bo bierze a konto każdego nowego odcinka potężne zaliczki.
Autorzy to aroganckie łobuzy, przekonane, że czytelnik kupi wszystko, co
zamarkują jako tako wyrobionym nazwiskiem.

Wszystko to napisał facet produkujący „Wiedźminy”.

Jak do tej pory, facet produkujący „Wiedźminy” zdaje się przyznawać
rację przeciwnikom fantasy, którzy dowodzą, że powtórzę za Markiem
Oramusem – mizerii gatunku. Zgoda, gatunek w swojej masie potwornie się
umizernił. Nie mogę natomiast przyznać rację tym, którzy twierdzą, że o
owej mizerii decyduje fakt umieszczania akcji w wyimaginowanych światach i
uzbrajania bohaterów w miecze. Nie mogę twierdzić niczego innego poza
twierdzeniem, że hard SF, cyberpunk, political fiction są równie mizerne –
w swej masie. Nikt mnie nie przekona, że świat zniszczony przez wojnę lub
kataklizm, gdzie każdy walczy z każdym, a wszyscy z mutantami jest lepszy
od Krainy Nigdy-Nigdy, świata quasi-feudalnego, gdzie każdy walczy z
każdym, a poluje się na gobliny. Choćby mnie bito, nie zauważam wyższości
podróży gwiazdolotem na Tau Ceti nad wyprawą w Szare Góry, gdzie złota,
jak wiadomo, nie ma. Zbuntowany komputer pokładowy nie jest dla mnie
więcej wart fabularnie niż zdrajca-czarodziej i żaden laser-blaster nie
stoi dla mnie automatycznie wyżej niż miecz, halabarda czy okuty cep. A
wyższość pilota Pirxa lub Endera nad Conanem, którą chętnie przyznaję, nie
wynika dla mnie z faktu, że dwaj pierwsi noszą skafandry, a trzeci
przepaskę biodrową. Co dokładnie widać, jeśli obok postawi się Geda
Sparrowhawka lub Thomasa Covenanta Niedowiarka, bohaterów fantasy, nie
noszących przepasek biodrowych.

Le Guin kontra Tolkien

W nowoczesnej fantasy daje się jednak obserwować pewien trend, chęć
wyłamania się z arturaińsko-tolkienowskiego schematu, pragnienie
przemycenia wśród „fantastycznych” rekwizytów treści i praw ogólnych i
ważnych. Główny trend – żeby nie powiedzieć „mutacja” fantasy, jaką się
zauważa, ma ciekawy charakter – jest prawie wyłącznie domeną autorek.

W fantasy ostatnich lat panuje zdecydowana przewaga piszących pań.
Pomijając niezłomnych autorów sag, jak wspomniany już Piers Anthony i
parodysta Terry Pratchett, po placu boju kołacze się jeszcze David
Eddings, który niedawno rzucił na rynek ostatni (?) tom cyklu „Malloreon”
i ostatni (?) odcinek „Ellenium”. Walczą jeszcze Tad Williams i Charles de
Lint. Roger Zelazny w ciężkich bólach urodził wreszcie ostatni (?)
„Amber”, a Terry Brooks – nową „Shannarę”. Reszta – a imię ich jest legion
– to kobiety.

Rewolucja zaczęła się zaś od Ursuli Le Guin, która w całej swej
bynajmniej nie ubogiej popełniła w zasadzie tylko jedną klasyczną fantasy
– ale za to taką, dzięki której stanęła na podium obok Mistrza Tolkiena.
Chodzi o trylogię Ziemiomorza, Earthsea.(4)

Z zatrważającą łatwością pani Ursula wyłamała się z tolkienowskiego
prawidła i zrezygnowała z arturiańskiego archetypu. Na rzecz symboliki i
alegorii. Ale jakiej? Przyjrzyjmy się uważnie.

Już sam Archipelag Ziemiomorza to głęboka alegoria – rozsiane po
morzu wyspy są jak samotni, wyalienowani ludzie. Mieszkańcy Ziemiomorza są
odizolowani, samotni, zamknięci w sobie. Ich stan jest taki, a nie inny,
bo coś utracili – do pełnej szczęśliwości i spokoju psychicznego brakuje
im utraconej Runy Królów z pękniętego Pierścienia Erreth Akbe.

Samotność i alienacja mieszkańców Ziemiomorza uzewnętrznia się w
fakcie ukrywania swych prawdziwych imion – ukrywania uczuć. Ujawnienie
uczuć, tak jak i ujawnienie imienia, czyni człowieka bezbronnym, wydanym
na cudzą łaskę. Elita Ziemiomorza, czarodzieje z Roke, pokonuje etapy
trudnej, masońskiej wręcz inicjacji, dążąc do doskonałości – ta wyraża się
między innymi w tym, że sprawny czarodziej bez wysiłku umie rozszyfrować
prawdziwe, ukryte imię człowieka lub rzeczy i tym samym zdobyć władzę nad
bliźnim lub materią. Ale zło – w książce przybierające postać gebbetha –
bez wysiłku rozszyfrowuje prawdziwe imię Geda. Czyżby zatem czarodzieje
poświęcali lata nauki po to tylko, by móc dorównać Złu?

W pierwszym tomie trylogii mamy klasyczny problem Dobra i Zła, mamy
też wyprawę – quest – bohatera. Ale quest Geda różnie się od zwykłych
wypraw w Szare Góry – quest Geda to alegoria, to wieczne pożegnania i
rozstania, wieczna samotność. Ged walczy o doskonałość w ciągłej walce z
samym sobą i z samym sobą stacza ostatni, finalny bój, bój symboliczny –
zwycięża, jednocząc się z się z pierwiastkiem Zła, akceptując jak gdyby
dwoistość ludzkiej natury. Osiąga doskonałość, akceptując fakt, że pełno
doskonałość jest nieosiągalna. Wątpimy nawet w osiągniętą już doskonałość
Geda, i słusznie. Po „Wizard of Earthsea” następują „Grobowce Atuanu”.

„Grobowce Atuanu” prowadzą nas jeszcze głębiej w zakamarki psychiki,
prowadzą prosto tam, gdzie autorka chce nas mieć. Oto atuański Labirynt,
wzięty żywcem z archetypu, z kreteńskiego Labiryntu Minosa. Tak jak
Labirynt z Krety, również Labirynt Atuanu ma swojego Minotaura – ale nie
jest to potwór w stylu klasycznej sword and sorcery, potwór, który ryczy,
pluje, kopie i obrywa uszy, śmiejąc się przy tym złowieszczo. Na to pani
Ursula jest zbyt inteligentna. Minotaur atuańskiego Labiryntu to Zło
czyste i skoncentrowane, Zło niszczące psychikę niepełną, niedoskonałą,
nie przygotowaną na takie spotkanie.

I w taki Labirynt wkracza zuchwale Ged, heros, Tezeusz. I jak
Tezeusz, Ged zdany jest na Ariadnę. Tenar jest jego Ariadną. Bo Tenar jest
tym, czego w herosie brakuje, bez czego jest on niepełny, bezradny,
zagubiony w symbolicznej plątaninie korytarzy, ginący z pragnienia. Ged
pragnie alegorycznie – nie chodzi mu wszakże o H2O, ale o animę –
pierwiastek żeński, bez którego psychika jest niedoskonała i
niedokończona, bezradna wobec Zła. Ged, sławny Dragonlord, potężny mag,
staje się nagle przerażonym dzieckiem – w skarbcu Labiryntu, w
przepojonych oddechem Zła ciemnościach, ratuje go dotknięcie ręki Tenar.
Ged idzie za swoją animą – bo musi. Bo właśnie odnalazł utraconą runę
Erreth Akbe. Symbol. Graala. Kobietę.

Ponownie działa archetyp – tak jak Tezeusz, Ged porzuca Ariadnę.
Teraz Tenar urasta do potężnego symbolu, do bardzo współczesnej i bardzo
feministycznej alegorii. Alegorii kobiecości. Strzeżona klauzurą, kultowa
dziewiczość i pierwszy mężczyzna, który wywraca poukładany świat. Tenar
wyprowadza Geda z Labiryntu – dla siebie, dokładnie tak, jak to uczyniła
Ariadna z Tezeuszem. A Ged – jak Tezeusz – nie umie tego docenić. Ged nie
ma czasu na kobietę, on musi przecież najpierw osiągnąć The Farthest
Shore. Kobieca anima nie jest mu potrzebna. Rezygnuje więc, choć lubi
cieszyć się myślą, że ktoś czeka na niego, myśli o nim i tęskni na wyspie
Gont. Cieszy go to. Jakież to brzydko męskie!

Po osiemnastoletniej przerwie pani Ursula pisze „Tehanu”, dalszy ciąg
trylogii, dalszy ciąg swej alegorii kobiecości – tym razem tryumfującej.
Pani Ursula zawsze była wojującą feministką. Kto nie wierzy, a są tacy,
niech przeczyta zbiór jej esejów pod tytułem „The Language of the Night”.
Pani Ursula nigdy nie wybaczyła swym wydawcom, którzy na początku kariery
żądali, by podpisywała się enigmatycznym „U. K. Le Guin”. Nigdy nie
darowała Andre Norton i Julian May ukrywania się za męskimi pseudonimami.
W „Tehanu” – jak należało oczekiwać – złamany i zniszczony Ged przypełza
do swej animy na kolanach, a ona już tym razem wie, jak go zatrzymać, w
jakiej roli go ustawić, by stać się dla niego wszystkim, najważniejszym
sensem i celem życia, by ów były Archmage i Dragonlord został u jej boku
do kresu swych dni, i to kwicząc z radości niby prosię. A zadufanych
czarodziejów z Roke czeka niewesoła przyszłość – praca w firmie z kobietą
jako dyrektorem. Ojej-jej-jej-jej!

Synowie Amazonek – córki Gigantów

„Tehanu”, jak się rzekło, przyszła późno, w tak zwanym międzyczasie
przez półki przewaliła się lawina feministycznej fantasy. Z jednym,
wspólnym tematem – kobieta w świecie mężczyzn. Kobieta w świecie Conanów,
tak, jak kobieta w świecie Fordów, Rockefellerów i Iaccoców. Nie gorsza,
wręcz lepsza. Z trudem, w ciężkiej walce, ale lepsza. Kobieta, bohaterka
Marion Zimmer Bradley, C. J. Cherrych, Tanith Lee, Barbary Hambly,
Patricii McKillip, Julian May, Diany Paxson, Mercedes Lackey, Jane Yolen,
Pauli Volsky, Susan Dexter, Patricii Kennealy, Friedy Warrington, Jane
Morris, Sheri Tepper, Jennifer Robertson, Margaret Weis, Phylis
Eisenstein, Judith Tarr i innych.

„Damska” fantasy to odbicie wojującego feminizmu przełomu lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, walki kobiet o equal rights, których
jakoby nie chcieli dać kobietom mężczyźni, określani podówczas jako męskie
szowinistyczne świnie, w skrócie MCP, male chauvinistic pigs. Jak to,
wrzasnęły chórem autorki, a za nimi czytelniczki, to oprócz dyskryminacji
na codzień, mająż nas jeszcze MCP dyskryminować w Krainie Marzeń, w
Never-Never Landzie? Nawet tam nie ma ucieczki?

Ano, okazało się, że nie ma. bo wcześniej uciekli do Never-Never
Landu autorzy „męscy”. Już praojciec Conan szalał po krainie marzeń z
mieczem i… pomińmy milczeniem, z czym. Bo wynalazca Conana i jego
spadkobiercy uciekli w marzenia… przed kobietami.

Conan i jego bracia byli wyśnionymi ideałami autorów, uosabiali ich
marzenia. Byli herosami, których dowcipny Stephen King zdefiniował krótko,
ale tak dosadnie, że cytatu muszę użyć w oryginale: …strong-thewed
barbarians whose extraordinary prowess at fighting is only excelled by
their extraordinary prowess at fucking.

Opowieści o takich herosach, dowodzi King, przemawiają wyłącznie do
impotentnych słabeuszy, nieudaczników, waginofobów, nieśmiałków i
życiowych pierdołów, lubiących identyfikować się z bohaterem wzrostu
siedmiu stóp, wyrąbującym sobie mieczem drogę poprzez hurmę nieprzyjaciół
na alabastrowych schodach zrujnowanej świątyni, ze skąpo odzianą
pięknością dyndającą na swobodnym ramieniu.

Rekord w tym względzie bije John Norman. Z jego cyklu „Gor”
przebijają potworne a ewidentne kompleksy i problemy, z którymi autor
winien co rychlej biec do seksuologa, zanim nie przejdą mu one w stan
maniakalny. Prawda, i w innych opowieściach i powieściach fantasy
bohaterowie bywają męscy, męskością zgodną z definicją Kinga. Swą
archetypową męskość objawiają, rzecz jasna, poprzez tłuczenie wrogów po
głowach i zdobywanie bez trudu wszystkich kobiet, poza tymi, które uciekły
na czubek drzewa. Bohaterowie ci mają wszelakoż i inne zajęcia – ratują od
zagłady światy i królestwa, szukają magicznych artefaktów, zabijają smoki.
U Johna Normana herosi wyłącznie gwałcą. Zaś kobieta u Johna Normana przed
zgwałceniem musi być związana, zakuta w łańcuchy, wychłostana i
napiętnowana gorącym żelazem. Kliniczny przypadek fobii waginalnej,
wzbogaconej kompleksem ofermy, który boi się zbliżyć do kobiety mającej
wolne ręce i mogącej zdecydowanie odmówić awansów.(5) W opowieściach
fantasy feministycznej kobiety wyłamują się z conanowsko-gorowskiego
schematu. Same potrafią walnąć nachała mieczem lub zaklęciem, a jeśli
nawet ktoś je zgwałci, to biada mu. Zapłaci za to drogo, najpóźniej w
piątym tomie sagi. Niektóre autorki doszły tu już do pewnej przesady.
Bohaterki cyklu „Vows and Honor” Mercedes Lackey, wojowniczkę Tarmę i
czarodziejkę Kethry gwałci się na okrągło, często-gęsto zbiorowo, a one
się otrząsają i mszczą. Parę stron o niczym i da capo. Kilka dalszych
stron i mamy Tarmę i Kethry siedzące przy ognisku i opowiadające o dawnych
gwałtach. Banalny opis przyrody i mamy trzecią, całkiem przypadkową
zgwałconą kobietę i Tarmę z Kethry, mszczące się przez solidarność. Jezus
Maria.

W trylogii „Last Herald Mage” tej samej autorki bohaterem jest
Vanyel, mężczyzna. Kupiłem, ciekaw, co też autorka ma do powiedzenia o
mężczyznach. Ano, ma wiele. Vanyel ma dość nietypowe dla mężczyzny
skłonności erotyczne, a autorka wyłazi ze skóry, aby przekonać czytelnika,
że to jest właśnie to, co tygrysy powinny lubić najbardziej. Zrezygnowałem
z nabycia dwóch dalszych tomów przerażony perspektywą tego, co czeka w
nich bohatera. W podobnie typowym cyklu „Lythande” autorstwa słynnej
Marion Zimmer Bradley, bohaterką jest czarodziejka, ukrywająca płeć pod
męskim przebraniem. Magiczka ukończyła czarodziejski uniwerek jako lipny
mężczyzna. Inaczej nigdy nie dostąpiłaby zaszczytu immatrykulacji.
Przejrzysta alegoria wyrzeczeń kobiety, chcącej zrobić karierę w firmie
Rank Xerox. Widziałem „Yentl”. Wolę „Tootsie”.

Jeśli już o Zimmer Bradley mowa, to jest ona promotorką znanego cyklu
„Sword and Sorceress”, czyli – uwaga! – „Mieczem i damską magią”
(tłumaczenie moje i nader swobodne). Wchodzące w skład cyklu zbiorki
opowiadań osiągnęły właśnie numer dziewiąty i mają się nieźle. Jest to –
jeżeli chodzi o fantasy – na dobry porządek jedyne dobre i pewne miejsce
udanego startu dla debiutantów i młodych pisarzy. A raczej pisarek,
zważywszy leitmotiv. Autorów też się tam czasem wprawdzie dopuszcza, ale
patrz wyżej. Muszą schylić głowę i ugiąć kolana, musi im zwiotczeć i
opaść… męska duma. Przyszłość gatunku widzę więc jak na dłoni.

8:33

Szał fantasy nie mógł, rzecz jasna, ominąć Polski. Pojawienie się
fantasy w naszym kraju zbiegło się jednakowoż w czasie z pewnym przełomem
w dziedzinie kultury, polegającym na całkowitym zaniechaniu mozolnego
procesu, jakim jest czytanie, na rzecz łatwiejszego w obsłudze i percepcji
oglądalnictwa wideo. Stąd też – obok znakomitego skądinąd „Conana
barbarzyńcy” w reżyserii Miliusa i z muzyką Poledourisa – fantasy dotarła
do nas głównie w postaci przerażającego wideo-łajna, piątego sortu
prodotto italiano de Cinecitta lub wytwórni Cheapo Films z Santa Monica,
Kalifornia. Mieliśmy i książki, a jakże. Był Tolkien, wydany gdzieś tam w
latach sześćdziesiątych, był „Czarnoksiężnik z Archipelagu”. Zwracam uwagę
na tłumaczenie tego tytułu. Po pierwsze – brak znajomości kanonu i
nomenklatury fantasy. „Wizard” nie może w fantasy być tłumaczone jako
„czarnoksiężnik”, bo zawsze ten rodzaj parającego się magią osobnika, o
który chodzi tu Le Guin, w fantasy określa się jako „czarodziej”.
„Czarnoksiężnik”, względnie „czarownik”, określenia lekko pejoratywne,
zakładające „złą” magię, tłumaczy się jako socerer lub necromancer. Bardzo
złych czarowników określa się jako warlocks.

Po drugie – „Archipelag”. Tłumacz przestraszył się Ziemiomorza,
Earthsea, nie zaakceptował Krainy Nigdy-Nigdy. Wolał określenie bardziej –
ha, ha – werystyczne.

Popularyzowały fantasy również amatorskie tłumaczonka w tzw.
fanzinach, pisemkach czytanych przez tzw. fanów, czyli osobników
zrzeszonych w tzw. – excusez le mot – fandomie. Nawet jednak wśród
bywałych, otrzaskanych i zagorzałych fanów wiedza na temat fantasy jest
znikoma. I nic dziwnego, bo oprócz wymienionych wyżej Tolkiena i Le Guin,
Leibera i White’a nie przetłumaczono na polski ŻADNEGO liczącego się
utworu tego gatunku. Aby uniknąć nieporozumień wyjaśniam, że chodzi o
utwory, które ja uważam za liczące się.(6) Dla tych, którzy chcieliby
zarzucić mi subiektywizm lub wręcz niewiedzę, podaję co następuje – z
opracowanej przez „Locusa” listy 33 bestsellerów fantasy wszechczasów
przetłumaczono i wydano w Polsce 8 tytułów. Z opublikowanego w książce
Davida Pringle „Modern Fantasy” zestawienia stu najlepszych dzieł tego
gatunku – dziewięć tytułów, z czego cztery powtarza się za poprzednią
listą. Za każdym razem uwzględniam Tolkiena i Le Guin, a pomijam tytuły,
które na obu listach znalazły się ewidentnie przez przypadek. Bo należą do
horroru („The Shining” Kinga), SF („Jeźdźcy Smoków” Anne McCaffrey) lub
fantastyki dziecięcej („Alicja w Krainie Czarów”)

Wyobraźmy sobie więc per analogiam, że gatunek science fiction
reprezentowany jest w Polsce przez „Kroniki Marsjańskie” Raya Bradbury i
cykl „Perry Rhodan”, a „Diuna” Herberta znana jest nam wyłącznie z wersji
filmowej. Do kolekcji polski miłośnik SF zna jeszcze film „Alien” i
widział na taśmie wideo dwa lub trzy odcinki „Star Trek – The Next
Generation”. I na tym, wyobraźmy sobie, koniec – ani czytelnik, ani
krytyk, ani autor, który chciałby pisać SF nie zna ŻADNEGO innego
przykładu na to, czym jest gatunek. Powtarzam – żadnego. Ale co z tego,
wszyscy twierdzą, że uwielbiają SF, zaczytują się Perry Rhodanami i po raz
setny z rzędu oglądają Star Trek. A krytycy kręcą nosami i po raz
tysięczny dowodzą głębokiej prawdy, że Bradbury, owszem, niczego sobie,
ale reszta gatunku to mizeria. Boki zrywać, prawda? A przecież dokładnie
taka sytuacja panuje u nas w odniesieniu do fantasy.

Fantasy, jaka jest, każdy widzi. A ponieważ rynek polski jest
wygłodniały, wyposzczony na klubówkach i sinym powielaczu, wyczuto
koniunkturę i obecnie wyspecjalizowane w tym kierunku jednostki starają
się zaspokoić głód, powetować nam dawne straty – a przy tym zarobić.
Zasypano stragany książkami o kolorowych okładkach, na których mamy nasze
upragnione miecze, topory, muskularnych herosów , gołe panienki i
aksolotle, udające smoki.

Mamy też na straganach mnóstwo nowych autorów – dokładniej mówiąc –
dwóch. Bo rąbie się bez litości Howarda z jego pogrobowcami i Andre
Norton. Idzie się szlakiem przetartym przez „Fantastykę”. Miesięcznik ma
pełne podstawy, aby żądać od wydawców, owych pożal się Boże biznesmenów,
gratyfikacji finansowych za „zrobienie rynku”. Czytelnicy i miłośnicy
fantasy mają zaś wszelkie podstawy, aby na „Fantastykę” pluć i psioczyć,
mogła wszak wylansować coś bardziej wartościowego. Tymczasem jedyna
tłumaczona wartościowsza pozycja, „Amber” Rogera Zelaznego, została gdzieś
zagubiona po wydaniu dwóch pierwszych tomów i kamień w wodę, mogiła. W
zamian ruszono „Xanth” Piersa Anthony. Mes felicitations, jakkolwiek de
gustibus non est disputandum.

Piróg, czyli Polak potrafi

Panująca u nas totalna niewiedza co do kanonu gatunku nie
powstrzymała jednak rodzimych autorów przed próbami napisania fantasy made
in Poland. I wszystko było, o dziwo, w miarę dobrze dopóty, dopóki
dziabano schemacik howardowsko-tolkienowski, dopóki u Jacka Piekary
imperia ścierały się w walce o dominację nad Never-Never Landem, a u
Feliksa Kresa mroczni bohaterowie zmagali się z losem i przeznaczeniem.
Wszystko rozwijało się jakoś normalnie dopóty, dopóki autorzy choć w
ogólnym założeniu wiedzieli, co robią i czego chcą. Zaczerpując z
terminologii muzycznej – mieli nuty, mieli kawałek partytury i nieco
słuchu, a że wprawy i wirtuozerii nie było kiedy nabrać, grali moderato
cantabile i nawet dawało się tego słuchać. Ale cóż, ich następcom tego
było mało.

Młodszym przyśniło się, że każdy z nich Paganini. I zagrzmiała nam
muszla koncertowa od straszliwych fantasy alla polacca fortissimo e molto
maestoso e furioso andante doloroso con variazioni.

Komuś bowiem przypomniało się, żeśmy nie gęsi i nie jacy tacy.
Wychodząc z pozornie słusznego założenia, że opierające się na archetypach
jest wstecznictwem i wtórnictwem, autorzy młodszego pokolenia wzięli pióra
w garść – i stało się.

Nagle zrobiło się w naszej fantasy słowiańsko, przaśnie i kraśnie,
jurnie, żurnie, podpiwkowo i lnianie. Swojsko. Zapachniało grodziszczem,
wsią-ulicówką i puszczańskim wyrębem, powiało, jak mawiają
przyjaciele-Moskale – lietom, cwietom i – izwinitie – gawnom. Łup! Co tak
huknęło? Czy to Bolko wbija słupy w Odrę? Czy to może Czcibor łupi Hodona
i Zygfryda pod Cedynią? Czy też to może komar ze świętego dębu spadł?

Nie. To tylko nasza, rodzima, słowiańska fantasy.

Ni z tego, ni z owego zniknęły wampiry, pojawiły się wąpierze i
strzygaje (sic!), zamiast elfów mamy bożęta i inne niebożęta, zamiast
olbrzymów i trolli mamy stoliny. Zamiast czarodziejów i magów mamy
wieszczych, wołchwów i żerców. Zaiste, brakuje jeno chlejców.

I co nam Conan, Ged Sparrowhawk, co nam Fellowship of the Ring. mamy
swojskich wojów, zwanych, ma się rozumieć, równie swojsko: Zbiróg, Piróg,
Kociej, Pociej, Zagraj, Zabój, Przybój i Pozamiataj. I ruszyli owi
Pirogowie od grodziszcza do grodziszcza, zygzakiem, rzecz jasna, ruszyli
przez lasy, bory i welesy, przez tramy i chramy, skórznie, gopła, młaki i
kotołaki, poprzez łany bujne i stepy, porosłe burzanem i chrzanem, przez
święte gaje i ruczaje.

Zaiste, Przy zagaju, przy ruczaju, jechał Piróg na buhaju. Jam, pry,
jest Piróg. Ale nie ruski. Nie celtycki. Jestem nasz, swojski, słowiański
Piróg, przyszłość i nadzieja fantastyki. I jeno kwestą czasu jest, by
narodziła się nowa, kultowa saga, epicka fantasy, Wielka Pirogiada, Słowo
o Wyprawie Wieszczego Piroga na Strzygajów. O Łado, Łado, Kupało! Przewróć
się w grobie, Tolkienie! Płacz, Le Guin! Gryź bezsilnie wargi z zazdrości,
Eddingsie! Drżyj z zawiści, Zelazny!

Tych, którzy na Wielką Pigoriadę doczekać się nie mogą , uspokoję,
streszczając dzieło. W Szarych Wierchach, dokąd wyprawi się Piróg i jego
przaśna drużyna, złota nie ma i prawdopodobnie nigdy nie było. Ale niecny
Strzygaj i wspierający go renegaci, źli zagraje Wolec i Stolec, zginą od
sulicy w Pirogowej prawicy, przy czym chrobremu Pirogowi nawet weles z
głowy nie spadnie. Skradzione Święte Żyto i Wieszcza Śmietana zostaną
odzyskane i wrócą do chramu Swantewita, bo tam ich miejsce. Koniec.

Rzecze Marek Oramus, fantasy, pry, jest mizerna. Mizeria tytułów tego
gatunku, jakie się nam serwuje, jest, pry, okropna. Dyletanctwo, tępota i
arogancja dokonujących przekładów „tłumaczy” jest, pry, straszliwa.
Poczekaj, marku na Piroga i Pirogiadę, dopiróż ci będzie. Dopiróż
zawyjesz, niczym strzygaj do miesiąca w pełni, zamiauczysz, jak kotołak na
blaszanym dachu. I wówczas, z łezką w oku wspomnisz Andre Norton, Howarda
i „Xanth”.

Mamy już liczne Pirogi, będące pochodnymi Conana i klasycznej sword
and sorcery, mamy coś na kształt spirogowanego Lowercrafta, mamy próby
pirogowatego posttolkienizmu, mamy nawet Czarne Pirogi, udające dark
fantasy. Nie mogło zabraknąć pochodnych „Mists of Avalon”, czyli Pirogów
fantastyczno-historycznych. I oto zamiast Artura, Lancelota i Gawaina mamy
Pirogów, Kuśmidrów i Svenssonów z Jomsborga. Zamiast Piktów i Saksonów
mamy Swijów, Dunów i Pomorców. Zamiast Merlina i Morgan Le Fay mamy
wołchwów i wspomnianych wyżej żerców. Wojna i pożoga, kile normańskich
drakkarów zgrzytają o piach słowiańskich plaż, stoliny wyją, Jomsborg
atakuje, bersekerzy szczerzą zęby. Niemce na gród się walą, nasi górą,
krew się leje, Swarożyc się swaroży, a antylopa się gnu. Żerce, jak to
żerce, żrą i używają czarów w stosunku. Do wszystkich. I co?

I Piróg, Piróg, Piróg, po trzykroć Piróg.

Postmodernistyczny babol

Dotykając zjawiska pt. „Polska fantasy” staram się unikać nazwisk,
albowiem mogłoby to być poczytane za bezpardonową walkę z konkurencją.
Jednakowoż z samego choćby kronikarskiego obowiązku – w końcu, mówiliśmy o
Tolkienie i Howardzie – godzi się nadmienić, że Praojcem Polskich Pirogów
w Słowiańskiej Śmietanie jest młody i zdolny autor Rafał A. Ziemkiewicz,
który wpierw wstrząsnął czytelnikiem komiksem „Wilcza klątwa”, a następnie
stworzył „Skarby stolinów”, powieść fantasy. Chapeaux bas, mesdames et
messieurs! Voila le Grande Pirogue Brillante!

W tym miejscu muszę z wielkim hukiem uderzyć się w wątłe piersi.
Napisałem, przyznaję ze skruchą, kilka opowiadań o charakterze, nazwijmy
to, antywerystycznym. W tychże opowiadaniach, nie bacząc na święte prawa i
zakony fantasy, co i rusz popełniałem – za pewną młodą krytyczką z
„Fenixa” – lapsusy. Młoda krytyczka z właściwą sobie przenikliwością
bezbłędnie mnie rozszyfrowała dowodząc, że lapsusy owe są zbyt częste, by
były przypadkowe. Biję się w piersi po raz wtóry. Nie były.

Do najstraszliwszych lapsusów, które przy tym nie dały się z tekstu
ani wyrzucić ani wysubstytucić czujnym poprawiaczom z „Fantastyki”,
należały batystowe majtki Renfri z opowiadania „Mniejsze zło”. Tak zwane
środowisko zawrzało i zaczęło dyskutować. Majtki! W fantasy! Bzdura i brak
poszanowana dla konwencji! Grzech i anatema! Tolkiena nie czytał, czy co?
Kanonu nie zna, czy jak? Czy Galadriela nosi majtki? Nie nosi, bo
podówczas majtek nie noszono!

Po jakimś czasie środowisko wychłódło nieco i spacyfikowało się, a
majtki uznano za „oryginalne”. Być może i innym poza Maćkiem Parowskim
zapachniało w tych majtkach postmodernizmem i podróżami w czasie. Tylko
jeden młody Piróg zareagował na majtki Renfri dumnie, zimno i pogardliwie,
opisując własną bohaterkę, która przystępując do aktu płciowego zdejmuje,
-: …przepaskę biodrową i zwój podtrzymujący piersi. Efekt zarówno zimnej
pogardy jak i wiedzy co do tego, co „podówczas” nosiły niewiasty pod
giezłem, został jednak zepsuty opisem samego aktu płciowego, śmiesznym
ponad miarę i wyobrażenie.

Inni Pirogowie zadumali się głęboko. Aha, pomyśleli, Sapkowskiemu
wolno lapsusić i to jest postmodernizm. A przecież „Lapsus”, słowo obce,
na polski tłumaczy się jako „babol”. Jeżeli więc, pomyśleli Pirogowie,
zaczniemy strzelać lub „sadzić” straszliwe babole, to i my doszlusujemy do
postmodernistów.

I poszło szybko. pewna młodziutka Pirożka uzbroiła straż miejską w
kopie. Wolno było Renfri nosić majtki, to wolno i piechocińcom kopie,
prawda? Owe kopie oburzyły jednak innego młodego Piroga, oburzyły do
żywego i dogłębnie. Młody Piróg jest wyczulonym na takie rzeczy purystą.
Sam wszelakoż w licznych utworach dał taki popis postmodernizmu, że
batystowe majtki mogą opaść ze śmiechu. Przykład pierwszy z brzegu –
ustroił oto jakiegoś Piroga czy Pirogsona z Birki, nie pamiętam, w kaftan,
naszywany łuskami suma-olbrzyma. Wielka sztuka, zważywszy, że sumy w ogóle
łusek nie posiadają, ani te malutkie, ani te olbrzymie. Próba naszycia zaś
na kaftan czegoś, czego nie ma, wymaga albo silnej magii, albo silnego
postmodernizmu. Jeśli mam być szczery, uznałbym za oryginalniejsze i
zabójczo postmodernistyczne, gdyby kaftan rzeczonego Piroga nabić
srebrnymi półdolarówkami.

Inni Pirogowie noszą napięte kusze w jukach. Brakuje tylko, by brali
dupy w troki. Jeszcze inni przepływają szerokie i rwące rzeki na
uplecionych naprędce łódeczkach z sitowia. Szkoda, że nie na
świętojańskich wiankach, które wszakże mają wyporność niewiele mniejszą, a
o ile łatwiej je upleść.

Ręka, noga, mózg na ścianie!

Dość jednak o tym, revenons a nos moutons, wróćmy jednak do rozprawy
o metodzie, drobne złośliwości zostawiwszy sobie na konwenty. Wniosek zaś
postawmy następujący: w polskiej fantastyce mamy „postmodernizm” i Pirogi,
prawdziwej fantasy nie mamy, poza kilkoma potwierdzającymi regułę
wyjątkami. Nie mamy fantasy, bo – po pierwsze – nie mamy archetypu.

Tak, wiem, mamy słowiańską mitologię, mamy różnych Swarożyców,
Swantewitów i innych Welesów. Ale mitologia owa nie sięga nas swym
archetypem i nie czujemy jej projekcji na sferę marzeń. Albowiem zadbano o
to skutecznie. Mitologia słowiańska tożsama jest z pogaństwem, a my, jako
przedmurze chrześcijaństwa, przyjęliśmy Dąbrówkę z Czech i krzyż z Rzymu z
radością i rozkoszą, z dnia na dzień, i to jest nasz archetyp. U nas nie
było elfów i Merlina, przed rokiem 966 niczego u nas nie było, był chaos,
czerń i pustka, mrok. który rozjaśnił nam dopiero rzymski krzyż. Jedyny
kojarzący się archetyp to owe zęby, które Mieszko kazał wybijać za łamanie
postu. I to nam zostało zresztą do dziś: tolerancja, wyrozumiałość i
miłosierdzie oparte na zasadzie – kto myśli i naczej, niech myśli – ale
zęby trzeba mu obowiązkowo wybić. I cała prasłowiańska mitologia wyleciała
z naszej kultury i z naszych marzeń niby owe zęby, wyplute z krwią.

Magia i miecz, oparte na polskim archetypie? Jaka magia? Polski
archetyp czarodzieja? Magia to diabelstwo, paranie się czarami jest
niemożliwe bez zaparcia się Boga i odpisania diabelskiego cyrografu.
Twardowski, nie Merlin. A różne welesy, domowiki, wąpierze, bożęta i
strzygaje (sic!) to bóstwa i postaci o charakterze chtonicznym,
personifikacja Złego, Szatana, Lucyfera. nasza Kraina Nigdy-Nigdy? Toczący
się tam bój, walka Dobrego ze Złym, Ładu z Chaosem? W polskiej,
archetypicznej krainie marzeń nie było wszak Dobra i Zła, było tam
wyłącznie Zło, na szczęście Mieszko przyjął chrzest i wybił Złu zęby, i od
tej pory jest już tylko dobro i Ład, i Przedmurze, i co nam tam diabeł
Boruta, wodą święconą go, skurwysyna.

Nasze legendy, mity, ba, nawet baśnie i bajeczki, na których się
wychowaliśmy, zostały odpowiednio skastrowane przez różnych katechetów, w
większości zapewne świeckich, bo tacy, jak wiadomo, są najgorsi. W związku
z tym nasze bajki przypominają do złudzenia żywoty świętych – anioły,
modlitwy, krzyż, różaniec, cnota i grzech – a wszystko zabarwione
wysmakowanym sadyzmem. Z naszych bajek morał jest jeden – jeśli nie
zmówimy paciorka, diabeł porwie nas do piekła na widłach. Na wieczne
męczarnie. A Bóg jest w polskich bajkach wszędzie, wyjąwszy komórkę
Kowalskiego, i to wyłącznie dlatego, że Kowalski nie ma komórki. Nic tedy
dziwnego, że jedyny archetyp, jaki z tych bajek przebija, jest archetypem
kruchty. Na czasie, nawiasem mówiąc. Ale nie dla fantasy.

Fantasy to eskapizm. To ucieczka do Krainy Marzeń. Archetyp przemawia
do nas także tym, że wiemy, PRZED CZYM uciekamy. Wędrując u boku Froda,
Aragorna, Geda, Karrakaz czy Belgariona uciekamy w świat, w którym
tryumfuje dobro, sprawdza się przyjaźń, liczy się honor i prawość,
zwycięża miłość. Uciekamy w świat, w którym magia, odpowiednik
wszechmocnej, ale bezdusznej techniki, nie służy, jak technika, każdemu,
niegodziwemu na równi ze sprawiedliwym. Uciekamy w świat, w którym
okrucieństwo, nietolerancja, chorobliwa żądza władzy i dążenie, by zieloną
Krainę Nigdy-Nigdy zamienić w Mordor, w Ziemię Jałową, po której grasują
hordy orków, zostają powstrzymane, pokonane i ukarane.

A my, przed czym mamy uciekać? Pomijając przemożną chęć, aby uciekać
w ogóle jak najdalej od tego, co obserwujemy dookoła? Bezduszna
technicyzacja nie dotknęła nas jeszcze tak mocno jak Amerykanów. U nas
kaloryfery wciąż bezdusznie nie grzeją, pociągi się spóźniają, z kranów
leci zimna i śmierdząca woda, nie istnieje coś takiego jak książka bez
błędów drukarskich, a i mały fiat nie znuży luksusem na tyle, by marzyć o
jeździe wierzchem przez Las Broceliande. Sąsiedzi zza miedzy też znają ten
problem i jego implikacje. Ondrej Neff, pytany, dlaczego nie tworzy tak
modnego dziś cyberpunku, odrzekł, że nie znajduje w sobie podniety do
straszenia rodaków-Czechów straszliwymi perspektywami stechnicyzowania i
skomputeryzowania świata, gdy jednocześnie we współczesnej mu Pradze,
cytuję, clovek nenajde ani fungujici telefonni budku.

Azaliż szukamy w fantasy ucieczki w przygodę, w quest, w solidarność
i przyjaźń drużyny bohaterskiej? Fascynuje nas szlachetność i prawość
bohaterów, atrybuty nie do pokonania, przeciwstawiane Złu? Chcemy marzyć,
że w walce o sprawiedliwość tryumfuje nie biceps, nie pięść i nie zimna
stal, ale szlachetność, tolerancja i umiejętność wybaczania? Czy
zachowanie Froda wobec pokonanego Sarumana mieści się w kategorii jakiegoś
polskiego archetypu? Nie, nie mieści się. Bliższy i sympatyczniejszy jest
nam imć pan Nowowiejski i Azja Tuhaj-bejowicz. I Pawluk w wole miedzianym
usmażon. I taka jest nasza fantasy. Ręka, noga, mózg na ścianie. Miecz,
wbity aż po jelec. Prute flaki. Niegodziwiec wzięty na męki, a tam, że
zacytuję: trysnęła krew i pociekł szpik. Mniam, mniam. Miła, oniryczna
wizja. Kraina naszych marzeń.

Oprócz posoki i szpiku kostnego serwuje nam się szczodrze także inne
płyny, produkowane przez organizm. opisy zbliżeń męsko-damskich opisywane
są – ponownie skorzystam z terminologii muzycznej – fortissimo
appassionato, językiem i stylem godnym zaiste entuzjastycznych ginekologów
ze skłonnościami do wynaturzeń. Cóż, nihil novi sub sole – przypominam
casus Johna Normana i definicję Kinga.

Dziecinada

Skąd się to bierze, zapyta ktoś. Odsyłam zainteresowanych do „Wariata
z pochodnią” Jacka Inglota. Trzeba przecie naszym fantastom konkurować z
pokupną zagraniczną mizerią, a zatem „więcej krwi i spermy!” A gatunek, że
cierpi? A fantasy? Przecież i tak nikt nie ma pojęcia, co to takiego. Nikt
nie czytał. Przecież nawet tacy znawcy, jak Kołodziejczak i Szrejter
określają fantasy jako konwencję „rozrywkową”, zapewne dla odróżnienia od
SF, która, tuszę, w rozumieniu obu panów rozrywkowa nie jest i dlatego
stoi wyżej. Jest fantasy, twierdzą zgodnie obaj panowie, konwencją, której
miłośnicy pragną nieskomplikowanych, ale za to krwawych fabuł. Brawo.
Touch(. Lubię te wspaniałe sceny gwałtów na niewiastach u T. H. White’a.
Uwielbiam krwawą i nieskomplikowaną fabułkę „Thomasa Covenanta” czy „Mists
of Avalon”. Uszy mi płoną, gdy czytam naturalistyczny opis aktu płciowego
w wykonaniu Eowiny i Aragorna. Podniecam się scenami tortur u Le Guin.

Fantasy jest w Polsce domeną autorów młodych – wiekiem i stażem. I
to, cholera jasna, widać. Nasza fantasy to nieskoordynowane i słabo
klejące się ze sobą obrazki, tchnące fascynacją przemocą fizyczną i
seksem, przy czym obie fascynacje są infantylnie rozumiane i infantylnie
opisane. Ale ponieważ wycelowane są w infantylnego czytelnika, znajdują
poklask i popularność. I autor, i czytelnik żyją sobie w tej niszy
ekologicznej w sytej symbiozie.

Kto nie wierzy, niechaj się rozejrzy. Oto autorzy, których dokonania
na polu klasycznej – lub nieklasycznej – SF są interesujące, odkrywcze i
ze wszech miar godne uwagi, tworzą zapierające dech w piersiach „Pirogi”,
gdy dotkną fantasy. Symptomatyczne? Oczywiście, że symptomatyczne. Bo
inkryminowani autorzy znają kanon SF, wychowali się na nim, fascynowali
się lekturami, dokopywali się w nich przesłania i głębszej treści. Znają
SF jako METODĘ TWÓRCZĄ. Znają wszystkie odcienie i subtelności gatunku,
wiedzą, że gatunek ten niesie z sobą odrobinę więcej, niż radosne
opisywanie przybyłych z otchłani Kosmosu Bug Eyed Monsters, pragnących
władzy nad Ziemią, naszej krwi i naszych kobiet.

Niestety – powtarzam – w przypadku fantasy brak znajomości kanonu. I
metody. Nie ma metody. Został Cyryl. I Piróg.

I dlatego nie mamy fantasy mogącej konkurować z Tolkienem, Le Guin,
Jackiem Vancem, Patricią McKillip, Donaldsonem czy Eddingsem. Mamy taką,
powiedzmy sobie, splatter-gore-fuck-and-puke fantasy. Fantasy dla takich,
którym wystarcza marzenie o waleniu adwersarza po głowie lub po nerkach,
nadziewaniu go na sztych lub na pal, marzenie o wejściu w wybrankę i
trzepotaniu na niej całym sobą długo i zapamiętale, podczas gdy rzeczona
wybranka wyje z rozkoszy i rysuje plecy pazurami. Fantasy dla tych, którym
ucieczka w takie właśnie, nie inne marzenia pozwala poczuć się lepiej.

Cóż, każdy ma taką ucieczkę, na jaką zasłużył.

1. Ten spektakularny sukces i rozpętana w USA tolkienomania dokonały się
przy sprzeciwie autora i jego agenta, nie wyrażających zgody na
popularne, kieszonkowe wydanie. Można zatem śmiało stwierdzić, że
rozkwit fantasy dokonał się w drodze wydawniczego piractwa. Piratem,
nawiasem mówiąc, był zasłużony dla branży Donald A. Wollheim.

2. Autor przeprasza, ale pomimo że w niniejszym tekście cytuje co i rusz,
nie będzie dawał żadnych odsyłaczy, bo owe „Tamże” i „Op. cit” nudzą
go śmiertelnie

3. Autor rozumie, że poglądy takie aż proszą się, by z nimi polemizować.
Autor przeprasza i uprzedza zarazem, że na żadne polemiki nie
zareaguje, bo brak mu czasu na głupstwa.

4. Oczywiście, „Miejsce początku” też jest fantasy, podobnie pierwsza
nowela w zbiorku „Orsinian Tales”, tytułu nie pamiętam.

5. Autor jest świadom darmowej reklamy, jaką robi Johnowi Normanowi, jak
też i faktu, że wszystkie stragany w Polsce zakwitną niebawem od
cyklu „Gor”. Cóż, signum temporis.

6. No, dobrze, oto moja lista, moje prywatne „Top Twelwe”. Po Tolkienie
i Le Guin idą: Stephen R. Donaldson „Thomas Covenant”, T. H. White
„The Once and Future King”, Peter S. Beagle „The Last Unicorn”, Roger
Zelazny „Amber”, Marion Zimmer Bradley „The Mists of Avalon”, Jack
Vance „Lyonesse”, Tanith Lee „Birthgrave”, Patricia McKillip
„Riddlemaster of Hed” oraz „The Forgotten Beasts of Eld”, David
Eddings „Belgariad” i Fritz Leiber cykl „Sword of…”, czyli Fafhrd
i Szary Kocur. Pardon, T.H. White został przetłumaczony. Niedawno.
Jedna jaskółka, wiosny nie czyniąca.

* * *

Berlin, listopad 1992