Andrzej Sapkowski, Nowa Fantastyka 147/1994
This is Mab, the mistress Fairy,
that doth nightly rob the dairy; And can hurt or help the churning As she please, without discerning. Ben Jonson
|
Nagabywany o prapoczątki, czyli o tzw. genezę mojej fascynacji
literaturą fantasy, moje inspiracje i implikacje własnego udziału w tymże
gatunku, zwykłem bez wahania wymieniać Tolkiena. Z reguły zaś po takim
wymienieniu widzę na twarzy nagabywacza wyraz zawodu i rozczarowania –
facet lub facetka bez wątpienia oczekiwali czegoś o niebo
oryginalniejszego. Jakiejś ponurej tajemnicy, jakiegoś szkieletu w
szafie, wiru wrzących namiętności, głębokich skaz, ukrytych kompleksów i
mrocznych zakamarków osobowości – słowem, tego wszystkiego, co zdaniem
czytelnika winna kryć dusza piszącego. Cech, które uzasadniałyby czelność
serwowania czytelnikowi tego, co autorowi w duszy gra. Autorowi ma bowiem
w duszy grać, i musi to być Koncert Brandenburski Trzeci albo Penderecki.
A jeśli okazuje się, że autorowi gra wyłącznie w płucach lub w hydraulice,
względnie jeśli repertuar jego duszy nie sięga melodyką i wersem powyżej
„Wlazł kotek na płotek” lub „Sur le pont d’Avignon”, czytelnik ma pełne
prawo czuć się rozczarowany. Tolkien? I nic więcej?
Abyście więc nie czuli się rozczarowani, coś wam opowiem.
Idę sobie ulicą, żar się z nieba leje, postanawiam więc wpaść do
Kresa na zimne piwo. Po drodze wpadam jednak do księgarni i wydaję lekką
ręką trzydzieści pięć tysięcy. Kaprys. James Matthew Barrie, „Piotruś Pan
w Ogrodach Kensingtońskich”, w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.
Wydawnictwo „Jasieńczyk”. Książkę ową już czytałem. W roku 1958. Miałem
wówczas dziesięć lat. „Przygody Piotrusia Pana”, opracowała (nie
przełożyła!) Zofia Rogoszówna. Wydała „Nasza Księgarnia”. Cena wynosiła 10
złotych.
I nagle wszystko sobie przypomniałem. Szczęśliwa myśl uniosła mnie
raptem w powietrze, ponad wierzchołki drzew. Tak, jak Piotrusia Pana.
Ilustracje Artura Rackhama. Wysokie, bezlistne, jesienne drzewa w
Kensington Gardens, elfy, niczym senne zjawy, w zwiewnych sukienkach i o
oczach jak u Beardsleya, migoczące wśród szarpanych wiatrem liści,
pląsające w tanecznych kręgach pośród pajęczyn, dmuchawców i kwiatów.
Prześliczna Maimie Mannering w futerku, rozmawiająca z chryzantemą, za
nimi perspektywa parkowej alejki, w głębi widoczny Royal Albert Hall…
Magia.
Magia wspomnień. I olśnienie – nie, to nie był Tolkien. Tolkien
przyszedł póżniej. Przed nimi, znacznie wcześniej, byli James Matthew
Barrie i Artur Rackham. To od nich wywodzą się moje przygody – a może
raczej liaisons dangereux – z fantasy.
Piotruś Pan miał wszystkiego siedem dni, gdy wydostał się z domu przez
okno pozbawione krat. Piotruś Pan nie chciał być niemowlęciem, z którego
kiedyś wyrośnie brzuchaty filister, straszny petit bourgeois lub – w
najlepszym wypadku – stary cynik. Piotruś nie miał skrzydeł, ale poleciał,
bo głęboko wierzył, że umie latać. Zostawił za sobą wszystko, odleciał z
dziecinnego pokoiku w czerń nocy, w wichurę i deszcz, by wylądować w
Ogrodach Kensingtońskich, nad Serpentyną, w miejscu, w którym dzisiaj stoi
jego pomnik. I pozostał tu na zawsze, wolny i szczęśliwy, w swej własnej
krainie Nigdy-Nigdy.
James Matthew Barrie dał wszystkim marzycielom świata Piotrusia Pana,
dał wszystkim Never Never Land, krainę, w której wszystko jest możliwe.
James Matthew Barrie nie przypuszczał zapewne, że wzbogaci również
nazewniczo psychiatrię i psychologię. „Kompleksem” lub „syndromem
Piotrusia Pana” zaczęli bowiem poważni panowie w białych fartuchach
nazywać zespół chorobowy, objawiający się przy diagnozie głębokim wstrętem
do filisterstwa i mieszczaństwa, dojmującym obrzydzeniem względem ciepłych
kapci, telewizora i barchanu, odmową udziału w wielkiej, nieustającej
pogoni za forsą i koronującym ów wspaniały życiowy opus zawałem. Dotknięty
takim syndromem powiada temu wszystkiemu „Nie” i odlatuje do Ogrodów
Kensingtońskich.
Tak więc, moi drodzy, wyszło szydło z worka, a kompleks z autora. Jest
na mej duszy skaza, jest szkielet na dnie śmierdzącej naftaliną szafy. Mam
wstydliwą chorobę – cierpię na syndrom Piotrusia Pana. I jak większości
cierpiących dobrze mi z tym i miło.
Wyjawię wam, moi drodzy, jeszcze jeden sekret. Podobnie jak
Piotrusiowi, zdarzyło mi się zwątpić. Zapragnąłem pewnego razu wyleczyć
się z tej strasznej niemocy, wrócić, niczym syn marnotrawny, na łono
zdrowego społeczeństwa, zapuścić brzuch i dzieci, a kto wie, może nawet
pójść i zagłosować. Zatęskniłem do rozkoszy, jaką dają „Przegląd Sportowy”
i „Przystanek Alaska”, do czaru codziennego nine to five, Monday to
Friday, until death do us part.
Tak, jak uczynił to Piotruś Pan, udałem się do Mab, Królowej Elfów,
pięknej, niby Julia Roberts w filmie Spielberga. Udałem się do
wszechmocnej Mab, tej, która zdolna jest spełnić każde życzenie. Niczym
Piotruś Pan, wyprosiłem u Królowej Mab możliwość powrotu do naszego
kochanego, dobrego Świata Teraz Teraz, do naszej urokliwej realności, nad
bramą której widnieje napis „Arbeit macht frei”, a za bramą pospolitość
skrzeczy, aż miło. I jak Piotruś Pan, spróbowałem wrócić. I z hukiem
walnąłem czołem o zimną kratę, którą ktoś w czasie mojej nieobecności
zamontował w oknie dziecinnego pokoju. Jak na Piotrusia Pana w
analogicznej sytuacji, nikt na mnie nie czekał. Powrót okazał się
niemożliwy. I bezcelowy.
I bardzo dobrze! Bo wierzcie mi, druhowie, nie ma to jak Never Never
Land! Wiwat Kraina Marzeń! Tutaj są wyspy i pirackie okręty, tutaj są
skarby i potwory skryte w oceanie. Oceanami są tu, co prawda, Okrągły Staw
i Serpentyna, ale to przecież nie ma znaczenia. Tutaj się po prostu marzy
i fantazjuje. Tu mieszka Królowa Mab i jej elfy, tu przychodzi urocza
Maimie Mannering, a także Wendy, wasza Wendy, ta, która nie wyśmieje was,
gdy dacie jej naparstek, marząc, że to pocałunek. Wasza, wyśniona Wendy,
która również umie marzyć. Przybywajcie tedy do wspaniałych, pełnych
czarów i cudów Kensington Gardens. Trafić łatwo. Ale gdy zechcecie tu
trafić, nie sugerujcie się planami miasta ni przewodnikami po Londynie.
Nie traficie, idąc normalnie przez Piccadilly i Knightsbridge ku
Kensington Road, chcąc dotrzeć między Bayswater a Brompton, tam, gdzie
Westminster styka się z Paddington. Nic z tego nie wyjdzie. By tu trafić,
musicie kierować się widokiem gołych, pokracznych drzew i dziwnych
kwiatów, widokiem targanych jesiennym wiatrem liści, widokiem chryzantem i
pajęczyn, ostrokrzewów i głogów…
Takich, jakie narysował Artur Rackham.